No i jesteśmy. Od teraz bez polskich znaków...ale najpierw kilka słów o tym, co było wcześniej. I tak lot do Zurychu przebieg w przyjaznej i milej atmosferze, nie wliczając 15 minutowego spóźnienia przez jakiegoś typa, który leciał do Stambułu - przez Zurych???. Następną przeszkoda okazały się dwie pindzie blokujące schody do podziemnej kolejki na drugi terminal, przez co nieco spóźniliśmy się na następny samolot. Ale nie tylko my - przyszło nam czekać jeszcze na grupę Hindusów z jakiegoś innego lotu. Sam lot do New Delhi był przyjemny (Justyna mówi, ze to jedno a może jedyne z przyjemnych wspomnień do tej pory) - jakkolwiek używając statystyki: obejrzeliśmy razem 3 filmy, zjedliśmy 2 posiłki i skorzystaliśmy 2 razy z toalety. Kiedy zaczęliśmy krążyć nad Delhi Justynie oglądającej miasto z góry wymsknęło się, ze nawet może być - nawet samochody tu maja, bo widać ruszające się światełka. W duchu powiedziałem sobie, ze to dobry znak na sam początek podróży. Inaczej było już na dole - po wyjściu z lotniska, podążając z gościem z hotelu, który kiblował na lotnisku czekając na nasz opóźniony lot - naszym oczom ukazał się świat z lekka inny. Wszędobylski smog, żebracy, taksiarze, pyl, śmieci itd. Ale to mnie nie zdziwiło za bardzo w przeciwieństwie do stylu jazdy naszego kierowcy. W Indiach nie ma żadnych zasad na drogach. To czysta emergencja, każdy dba o to, aby nie uderzyć w najbliższego sąsiada bez względu, na którym pasie on jedzie. Co ja mowie, jakie pasy - nie ma tez zasady zachowaj odstęp. No chyba ze 10 cm tu to jest bezpieczny odstęp. Tak wiec po ok. 30 minutach brawurowej jazdy dojechaliśmy w okolice Main Bazar gdzie miał znajdować się nasz hotel Namaskar. O okolicach naszego hotelu widzianych w nocy nie będę pisał...to osobna historia. Justyna od razu ochrzciła go nora - a najgorsza nora dopiero rano, gdy zobaczyła go w pełnej okazałości. Następnego dnia próbowaliśmy załatwić bilety z Varanasi do Khajucharo na pociąg albo autobus. W tym momencie zetknęliśmy się z wyrafinowanym indyjskim biznes-naciągactwem. Od razu dodam, ze nic nie kupiliśmy, ale mamy wrażenie ze każdy taksiarz, dworcowy czy właściciel restauracji należą do jednego wielkiego systemu zależności - ten powie temu a ten przyprowadzi itd.., Ale od razu zaczęliśmy się targować, może jeszcze trochę za mało, ale wyrobimy się. Następnie pojechaliśmy na krajowe lotnisko na nasz samolot do Varanasi. Ta "szybka" odprawa i do "chwili" byliśmy w opóźnionym o godzinę samolocie. W Varanasi spotkaliśmy dwie turystki - jedna z Luxemburga a druga z Francji - obie nie pierwszy raz w Indiach. Zabraliśmy się razem do "centrum" - tzn. nad Ganges. Na miejscu okazało się, ze w mieście trwa jakiś festiwal i o miejsce w hotelach trudno. Trochę nam zajęło zanim znaleźliśmy pokój z upragnionym prysznicem i małą jaszczurka przy bojlerze gratis. Ale co, jak co trzeba przyznać, ze wychowana - jak wchodziliśmy do łazienki to ona wychodziła. Nawet wydawało mi się, ze po cichu szepnęła - przepraszam. Od dziś ma imię: Natreciuszek-Wiercipietka - po mojemu - ziom. Po odświeżeniu się i zamontowaniu moskitiery wyszliśmy na dach hotelu, na którym znajduje się "restauracja" i ciekawe widoki na dachy "budynków", po których biegają małpy na tle Gangesu. Zamówiliśmy lokalne jedzenie zwane Thali, które okazało się przepyszne i o dziwo wcale nie ostre. Teraz dogorywamy z przejedzenia pisząc ten post. Do następnego...







