czwartek, 12 września 2013

Nasz ślub w Portugalii - jeszcze przed wylotem


Cały okres przygotowań do naszego ślubu minął w zasadzie bez większego stresu tzn. może z wyjątkiem kilku momentów, kiedy to podniosło nam się ciśnienie, ale było to raczej związane z papierkowa robotą niż z faktem, ze nie długo się pobieramy. Dlatego podejrzewam, ze mój stres kumulowali się po cichu gdzieś w zakamarkach mojej podświadomości i ujawnił się w nasz ostatni wieczór przed wylotem do Lizbony. Wtedy to udało mi się być w domu nieco wcześniej niż Justyna, wiec miałem czas, aby przygotować nam kolacje. Postanowiłem zrobić naleśniki, które zupełnie niedawno triumfalnie wrócili do mojego jadłospisu. O tym ze to może być stres przeniesiony na bogu ducha winne naleśniki uświadomiła mi moja przyszła małżonka, która zobaczyła jak odkładam na talerz 16 sztukę gotowego przysmaku, gdzie w misce obok było ciasta na najmniej drugie tyle.

Dobiegała jedenasta wieczór lokalnego czasu, my niemalże spakowani, po ostatnich przymiarkach naszych strojów (trzeba było sprawdzić czy aby przypadkiem nie przytyliśmy niebezpiecznie na tydzień przed - wiadomo stres), powoli wybiegaliśmy myślami do oddalonej o ponad 1500 kilometrów Lizbony - wtedy jedna ręka jeszcze kończąc drukować i wycinać nasze podziękowania dla gości oraz ściągać muzykę do kościoła i na wesele - postanowiłem zadzwonić do moich rodziców, którzy w zasadzie już powinni być na miejscu. Z racji tego ze ich samolot miał opóźnienie, ustaliliśmy, że zadzwonię do hotelu z prośba, aby ktoś na nich czekał, kiedy przyjadą w okolica pierwszej. Wtedy to właśnie się dowiedziałem, ze w owym hotelu wybiła woda i wszyscy goście zostali przeniesieni do innego miejsca o dźwięcznej nazwie: Cztery Światy. Głos z słuchawki zapewniał ze jest to taki sam hotel, a podstawiona, darmowa taksówka dowiezie rodziców pod same drzwi. Po ponad godzinie zdzwoniłem raz jeszcze, aby się upewnić, czy tam właśnie się stało i… było zupełnie odwrotnie: hotel okazał się stęchłą norą w połowie zamknięta z powodu remontu, rodzice nazwali swój pokój a la późny Gierek, Artur z Kasia za ścianą mieli śmierdząca toaletę, a kierować taksówki chciał jeszcze pieniądze za darmowa usługę. Zbliżała się druga w nocy, wiec wszelkie roszczenie postanowiliśmy przełożyć na dzień następny - pod nasz dom właśnie podjechała taksówka na lotnisko.

Kiedy rodzina Justyny była w busie do Warszawy, próbując nieco się zdrzemnąć, my zmierzaliśmy do naszego samolotu na zatłoczonym Heathrow, z którego mieliśmy okazje odlatywać po raz pierwszy? Zimny Londyn pożegnaliśmy gorącą czekolada z Prett, wraz z przytarganymi z domu rogalikami, a na słoneczna Lizbona przywitała nas 33 stopniami Celsjusza na Portfela Airport, gdzie lądowaliśmy o 8:45. 

Brak komentarzy: