Rano okazało się, że po gorączce Justyny nie było śladu. To dobrze, bo spokojnie mogliśmy planować naszą wyprawę na pustynię. Jeszcze dzień wcześniej zrobiłem małe rozeznanie - w Jaisalmerze nie ma najmniejszego problemu z tego typu usługą. W okolicach południa po dłuższych negocjacjach w końcu wybraliśmy - startowaliśmy o godzinie 14:00, potem kolacja i powrót następnego dnia w okolicach 11:00 - wszystko za 1840 Rs. za dwie osoby. Jednak wcześniej postanowiliśmy się wylogować z hotelu i zjeść jakieś śniadanie. Wybraliśmy restaurację "Mały Tybet" z doskonałym widokiem na cały Jaisalmer. W okolicach 13:00 czekaliśmy na naszego jeepa, który miał nas zawieść ok. 40 w głąb pustyni skąd mieliśmy ruszyć dalej już na wielbłądach. Po drodze zatrzymaliśmy się - bo chciałem zrobić fotkę "stadu" wielbłądów, które jak się wydawało siedziały sobie od tak przy drodze na pustyni. Ale kiedy wyciągnąłem aparat z za jednego z nich wyleciał stary dziadek i zaczął coś wrzeszczeć idąc w moim kierunku. Nasz kierowca krzyczał: no problem, no problem - wiec pomimo zmniejszającego się dystansu robiłem dalej fotki nie zważając na to, że komuś się to nie podoba - dziś mam lekkie wyrzuty sumienia. Po jakieś godzinie już siedzieliśmy na naszych wielbłądach, które wcześniej trzeba było napoić w wielkiej studni. Naszymi przewodnikami okazał się stary dziadzio (tak stary i zasuszony, że Justyna nazwała go czips) oraz młody chłopak najwyraźniej dopiero uczący się, bo bardzo starannie i pilnie wykonywał wszystkie polecenia człowieka pustyni. Krajobraz powoli zmieniał się z przypominającego step na typowo pustynny - gdzieś w oddali zaczęły majaczyć pierwsze diuny. Pierwszą z nich postanowiliśmy „zwiedzić” – przy następnej zatrzymaliśmy się na noc. Słońce zaszło, zaczynało robić się chłodno, wokół nas zaczęły krążyć skarabeusze a nasi przewodnicy szykowali kolację, która okazała się nie gorsza od tych, które jedliśmy jak się nam wydawało w dobrych restauracjach. Potem przyszedł czas na śpiewanie przy ognisku – taki zwyczaj, którym byliśmy trochę zaskoczeni. No, bo trzeba sobie nagle przypomnieć jakieś polskie piosenki – i to więcej niż tylko refren – tak żeby dało się to pośpiewać dłużej niż trzydzieści sekund. I od razu powiem, że wypadałoby, aby nie był to hymn Polski albo piosenka sto lat sto lat niech żyje, żyje nam…tylko coś normalnego. No, więc my w opozycji do naszych indyjskich kolegów, którzy śpiewali jakieś pustynne, enigmatyczne (bardzo ładne z resztą) pieśni – zaśpiewaliśmy: „Poszła Karolinka do Gogolina…” – miało być coś normalnego, ale jakoś nic nie przychodziło nam głowy. W nocy robiło się coraz zimniej w dodatku zerwał się dość silny wiatr. Rano przekryci kocami i śpiworami, zostaliśmy obudzeni przez naszych przewodników, którzy od razu podali nam herbatę – zaczynał się kolejny długi dzień.
poniedziałek, 10 marca 2008
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz