Pisanie bloga to ciężki kawałek chleba - kto wie czy nie cięższy niż sama podróż. I to nie dla tego, że się nie chce - chce się tylko jakoś nie wychodzi - tak jak się chce. Dziś 8 lipca publikujemy opowieść o ostatnich czterech dniach naszej przygody. Tym razem prosto spod pióra Justyny...
WTOREK, 11 MARZEC 2008
Jaisalmer (safari – dzień drugi)
Nagle usłyszałam nad głową: „Czaj, czaj..” i już wiedziałam, że przesympatyczny przewodnik budzi nas ze snu i zaprasza na śniadanie przy ognisku, po nocy spędzonej pod gołym niebem na jednej z indyjskich diun!!! Złapałam się za nosek i niestety mógł on temperaturą konkurować, co najmniej z BIG TRIO!!! Usiedliśmy z Tomaszem na łóżkach okryci kocami i czekając na śniadanie piliśmy masala tea. W trakcie śniadania młody przewodnik oddalił się w celu przyprowadzenia wielbłądów, a my po posiłku zabraliśmy się za uprzątnięcie miejsca po naszym pobycie. W pewnym momencie „dziadunio” (moja pieszczotliwa nazwa dla naszego przewodnika) oświadczył, że musi się na chwilę oddalić a my mamy „kontrol ewryting”. Myślałam, że chwila nie trwa długo, ale nie w Indiach na pustyni – nie było dziadunia prawie godzinę, a ja snułam powoli wizję jak przetrwać bez nich gdyby się okazało, że to podróż z dreszczykiem emocji w tle…Jednak wrócili – dwóch przewodników i 3 camele – wszystko się zgadza, więc czas wyruszyć w drogę powrotną. Po około godzinie zbliżyliśmy się do szosy skąd po małym zamieszaniu i niedogadaniu się organizatorów, co do czasu i miejsca przekazania nas z rąk do rąk zostaliśmy zabrani do twierdzy. Na długo utkwi mi w pamięci obraz dziadunia – przewodnika i Jego słowa pożegnania „finished camel safari”! Wróciliśmy na umówiony prysznic – niestety należy uważać w Indiach na precyzyjne określanie przedmiotu ustnej umowy zawieranej z tubylcami – shower oznacza zimną wodę z rury, jeśli życzysz sobie hot shower to trzeba to koniecznie zaznaczyć, bo to wcale nie jest takie oczywiste!!!! Na naszą prośbę o zmianę usłyszeliśmy „not possible” wcale mnie to nie zdziwiło i pokornie wykąpałam się w zimnej wodzie. Przed planowanym wyjazdem do New Delhi postanowiliśmy z Tomaszem coś zjeść i trafiliśmy ponownie do „Little Tybet restaurant” na pyszny obiad – polecam ziemniaki zapiekane w serze i fasoli, sok wyciskany ze świeżych owoców, a na deser naleśniki z bananami i czekoladą – palce lizać! Potem rikszą dostaliśmy się na dworzec, gdzie czekał na nas slipper do Delhi i ZUPEŁNIE OSOBNA HISTORIA Z PODRÓŻY!! Mieliśmy miejsca 38 i 40 – daleko od siebie!! Tomasz zamontował nasze plecaki u siebie na łańcuchu z kłódką a ja zostałam na drugim łóżku umiejscowionym, a dokładnie podwieszonym po przekątnej do Tomasza. W Indiach nie marnuje się żadne miejsce w pociągu i to, co służy przez fragment podróży za siedzenie, kiedy nadchodzi noc spełnia już inną funkcję – rozkłada się, a raczej podwiesza siedzenia i już mamy łóżko!! Pod nami jechały dwie rdzenne rodziny z dziećmi i z problemami natury gastrycznej – obraz nieciekawy - wymiotujące dziecko i matka łykająca jakieś proszki, ale oprócz delikatnego bólu brzucha, jaki dotknął Tomasza nie dopadła nas klątwa indyjska! Planowaliśmy noc przetrwać na wahadłowym spaniu, ale po obadaniu sytuacji, że każdy białas idzie spać uczyniliśmy podobnie.
Hinduski Janusz Gajos???
wtorek, 11 marca 2008
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz