sobota, 19 lipca 2008

Ich bin ein Berliner...


Rano po śniadaniu rodem z "Babilonu" przyszedł czas na nieuchronne zapoznanie się z historią tego miasta. Co to oznacza - zobaczyć i dotknąć mur berliński, a raczej to co z niego pozostało. Trzeba przyznać, że entuzjazm z jakim rozbierano go w listopadzie 89-ego spowodował, że niewiele jest dziś zachowanych fragmentów. No, ale jest to jak najbardziej zrozumiałe. Po drugiej stronie ulicy znajdowała się mała wieża widokowa, z której dobrze widać cały odcinek oraz jest opcja porównać panoramę ze starą reprodukcją. Potem przyszedł czas na Bramę Brandenburską i okolice, Pomnika Ofiar Holocaustu Eisenman'a no i oczywiście Potsdamer Platz, gdzie spoczęliśmy na kawę w lokalnym Starbucks'ie. I tu była ciekawa rzecz, przed stoliki podjechał jakiś taki samograj przypominający kilku osobowy rower, ale na planie koła. Siedziały na nim, a właściwie kierowały nim młode dziewczęt'a, z których jedna miała chyba wieczór panieński. Wysiadły i prosiły facetów, aby nożyczkami odcięli jej kawałek ubrania (do tego dochodził chyba jeszcze cukierek) w zamian za jakiś banknot. W okolicach 17:00 postanowiliśmy rzucić okiem na Nową Galerię Narodową Mies'a Van Der Rohe, której minimalizm oraz proporcję zrobiły na mnie wrażenie. Polubiłem ten budynek i sfociłem dokładnie z każdej ze stron. A na deser pozostało słynne Hansaviertel, czyli zespół powstały przy okazji Internationale Bauausstellung Interbau i zrealizowana w latach 1955-1960. Przez niemalże cały czas chodząc pomiędzy budynkami, powiarzałem sobie po cichu: o k(piiiiii)wa...o ku(piiiiii)a...



































Brak komentarzy: