piątek, 29 lutego 2008

Varanasi

No i jesteśmy. Od teraz bez polskich znaków...ale najpierw kilka słów o tym, co było wcześniej. I tak lot do Zurychu przebieg w przyjaznej i milej atmosferze, nie wliczając 15 minutowego spóźnienia przez jakiegoś typa, który leciał do Stambułu - przez Zurych???. Następną przeszkoda okazały się dwie pindzie blokujące schody do podziemnej kolejki na drugi terminal, przez co nieco spóźniliśmy się na następny samolot. Ale nie tylko my - przyszło nam czekać jeszcze na grupę Hindusów z jakiegoś innego lotu. Sam lot do New Delhi był przyjemny (Justyna mówi, ze to jedno a może jedyne z przyjemnych wspomnień do tej pory) - jakkolwiek używając statystyki: obejrzeliśmy razem 3 filmy, zjedliśmy 2 posiłki i skorzystaliśmy 2 razy z toalety. Kiedy zaczęliśmy krążyć nad Delhi Justynie oglądającej miasto z góry wymsknęło się, ze nawet może być - nawet samochody tu maja, bo widać ruszające się światełka. W duchu powiedziałem sobie, ze to dobry znak na sam początek podróży. Inaczej było już na dole - po wyjściu z lotniska, podążając z gościem z hotelu, który kiblował na lotnisku czekając na nasz opóźniony lot - naszym oczom ukazał się świat z lekka inny. Wszędobylski smog, żebracy, taksiarze, pyl, śmieci itd. Ale to mnie nie zdziwiło za bardzo w przeciwieństwie do stylu jazdy naszego kierowcy. W Indiach nie ma żadnych zasad na drogach. To czysta emergencja, każdy dba o to, aby nie uderzyć w najbliższego sąsiada bez względu, na którym pasie on jedzie. Co ja mowie, jakie pasy - nie ma tez zasady zachowaj odstęp. No chyba ze 10 cm tu to jest bezpieczny odstęp. Tak wiec po ok. 30 minutach brawurowej jazdy dojechaliśmy w okolice Main Bazar gdzie miał znajdować się nasz hotel Namaskar. O okolicach naszego hotelu widzianych w nocy nie będę pisał...to osobna historia. Justyna od razu ochrzciła go nora - a najgorsza nora dopiero rano, gdy zobaczyła go w pełnej okazałości. Następnego dnia próbowaliśmy załatwić bilety z Varanasi do Khajucharo na pociąg albo autobus. W tym momencie zetknęliśmy się z wyrafinowanym indyjskim biznes-naciągactwem. Od razu dodam, ze nic nie kupiliśmy, ale mamy wrażenie ze każdy taksiarz, dworcowy czy właściciel restauracji należą do jednego wielkiego systemu zależności - ten powie temu a ten przyprowadzi itd.., Ale od razu zaczęliśmy się targować, może jeszcze trochę za mało, ale wyrobimy się. Następnie pojechaliśmy na krajowe lotnisko na nasz samolot do Varanasi. Ta "szybka" odprawa i do "chwili" byliśmy w opóźnionym o godzinę samolocie. W Varanasi spotkaliśmy dwie turystki - jedna z Luxemburga a druga z Francji - obie nie pierwszy raz w Indiach. Zabraliśmy się razem do "centrum" - tzn. nad Ganges. Na miejscu okazało się, ze w mieście trwa jakiś festiwal i o miejsce w hotelach trudno. Trochę nam zajęło zanim znaleźliśmy pokój z upragnionym prysznicem i małą jaszczurka przy bojlerze gratis. Ale co, jak co trzeba przyznać, ze wychowana - jak wchodziliśmy do łazienki to ona wychodziła. Nawet wydawało mi się, ze po cichu szepnęła - przepraszam. Od dziś ma imię: Natreciuszek-Wiercipietka - po mojemu - ziom. Po odświeżeniu się i zamontowaniu moskitiery wyszliśmy na dach hotelu, na którym znajduje się "restauracja" i ciekawe widoki na dachy "budynków", po których biegają małpy na tle Gangesu. Zamówiliśmy lokalne jedzenie zwane Thali, które okazało się przepyszne i o dziwo wcale nie ostre. Teraz dogorywamy z przejedzenia pisząc ten post. Do następnego...









2 komentarze:

adam pisze...

No to czekamy z niecierpliwością na ciąg dalszy opisów. Zaczyna się bardzo ciekawie, nie wiem czy można po marudzić, ale jak by jeszcze jakieś fotki ... Pozdrawiam

ii pisze...

zdjęcia proszę. duzo zdjęć! dobrze się zaczyna. śledzimy Was wiec od teraz regularnie.
pzdr
p.s. [pindzie???!!!]