poniedziałek, 10 marca 2008

Jaisalmer dzien drugi

Rano okazało się, że po gorączce Justyny nie było śladu. To dobrze, bo spokojnie mogliśmy planować naszą wyprawę na pustynię. Jeszcze dzień wcześniej zrobiłem małe rozeznanie - w Jaisalmerze nie ma najmniejszego problemu z tego typu usługą. W okolicach południa po dłuższych negocjacjach w końcu wybraliśmy - startowaliśmy o godzinie 14:00, potem kolacja i powrót następnego dnia w okolicach 11:00 - wszystko za 1840 Rs. za dwie osoby. Jednak wcześniej postanowiliśmy się wylogować z hotelu i zjeść jakieś śniadanie. Wybraliśmy restaurację "Mały Tybet" z doskonałym widokiem na cały Jaisalmer. W okolicach 13:00 czekaliśmy na naszego jeepa, który miał nas zawieść ok. 40 w głąb pustyni skąd mieliśmy ruszyć dalej już na wielbłądach. Po drodze zatrzymaliśmy się - bo chciałem zrobić fotkę "stadu" wielbłądów, które jak się wydawało siedziały sobie od tak przy drodze na pustyni. Ale kiedy wyciągnąłem aparat z za jednego z nich wyleciał stary dziadek i zaczął coś wrzeszczeć idąc w moim kierunku. Nasz kierowca krzyczał: no problem, no problem - wiec pomimo zmniejszającego się dystansu robiłem dalej fotki nie zważając na to, że komuś się to nie podoba - dziś mam lekkie wyrzuty sumienia. Po jakieś godzinie już siedzieliśmy na naszych wielbłądach, które wcześniej trzeba było napoić w wielkiej studni. Naszymi przewodnikami okazał się stary dziadzio (tak stary i zasuszony, że Justyna nazwała go czips) oraz młody chłopak najwyraźniej dopiero uczący się, bo bardzo starannie i pilnie wykonywał wszystkie polecenia człowieka pustyni. Krajobraz powoli zmieniał się z przypominającego step na typowo pustynny - gdzieś w oddali zaczęły majaczyć pierwsze diuny. Pierwszą z nich postanowiliśmy „zwiedzić” – przy następnej zatrzymaliśmy się na noc. Słońce zaszło, zaczynało robić się chłodno, wokół nas zaczęły krążyć skarabeusze a nasi przewodnicy szykowali kolację, która okazała się nie gorsza od tych, które jedliśmy jak się nam wydawało w dobrych restauracjach. Potem przyszedł czas na śpiewanie przy ognisku – taki zwyczaj, którym byliśmy trochę zaskoczeni. No, bo trzeba sobie nagle przypomnieć jakieś polskie piosenki – i to więcej niż tylko refren – tak żeby dało się to pośpiewać dłużej niż trzydzieści sekund. I od razu powiem, że wypadałoby, aby nie był to hymn Polski albo piosenka sto lat sto lat niech żyje, żyje nam…tylko coś normalnego. No, więc my w opozycji do naszych indyjskich kolegów, którzy śpiewali jakieś pustynne, enigmatyczne (bardzo ładne z resztą) pieśni – zaśpiewaliśmy: „Poszła Karolinka do Gogolina…” – miało być coś normalnego, ale jakoś nic nie przychodziło nam głowy. W nocy robiło się coraz zimniej w dodatku zerwał się dość silny wiatr. Rano przekryci kocami i śpiworami, zostaliśmy obudzeni przez naszych przewodników, którzy od razu podali nam herbatę – zaczynał się kolejny długi dzień.

















Brak komentarzy: