niedziela, 9 marca 2008

Jaisalmer dzień pierwszy

Ok...po powrocie do Polandu idę na kurs polskiej ortografii. Nie chce nawet wiedzieć ile błędów popełniłem w tym blogu...ja spadkobierca wieszczów romantyzmu. No, ale czas powiedzieć kilka słów, bo trochę się działo. Wczoraj po kolacji wróciliśmy do hotelu zapłacić w końcu za wszystko. Właściwie wpadaliśmy tam, co jakiś czas, bo chcieliśmy mieć to już z głowy, ale za każdym razem jakaś stara baba mówiła, ze not dis tajm - maj son lil kom lejter. No wiec teraz, kiedy mieliśmy tylko 30 minut (przynajmniej teoretycznie) do odjazdu autobusu do Jaisalmeru liczyliśmy, ze ten son już jest. Facet wyszedł owinięty ręcznikiem i zaczął coś szukać pod biurkiem recepcji - dziwne było to, ze ani wcześniej ani teraz nie chciał naszych paszportów, danych czy numerów wiz. Za dwie noce i dwa śniadania wyszło razem 840 Rs (52 zł) - wiec hotel godny polecenia, ale o tym później. Na autobus właściwe biegliśmy - niepotrzebnie - autobus spóźnił się 2 godziny i około 12:00 ruszyliśmy naszym nowoczesnym sleeperem (miał szklane, przyciemniane szybki zamiast zasłonek) w dwunastogodzinna podróż do Jaisalmeru. W nocy gdzieś na jakiejś stacji benzynowej, kiedy Justyna i właściwie cały autobus spal - wyszedłem na szluga. Przestrzegając zasad bhp - oddaliłem się od stacji na bezpieczna odległość, zapaliłem i po ok. 10 sekundach autobus ruszył. Nie wiem, jak ale biegnąc jakoś do niego wskoczyłem - w myślach rozpisując straszna wizje mojej nocy w samotności gdzieś nie wiadomo gdzie no i oczywiście poranka Justyna - samej w Jaisalmerze. No, ale skończyło się dobrze i około 11:00 (przed czasem) byliśmy w słynnym mieście twierdzy. Justyna wysiadała pierwsza i od razu rzuciło się na nią stado (czyt. motłoch) rikszarzy, cinkciarzy i naciągaczy. Otoczyli ja kordonem i przekrzykując się - wciskali swoje ulotki proponując różne usługi. Widząc to dosłownie odepchnąłem jednego faceta i wszedłem do środka kółka - krzycząc: Ciszaa - nie po naszemu rzecz jasna. Chwile później wyjaśniłem im, ze poradzimy sobie sami i zapytałem jak dojść do środka starego miasta. Na miejscu nie było wcale lepiej. Justynę zostawiłem w pierwszym lepszym hotelu przy recepcji a sam z banda pośredników poszedłem oglądać pokoje. Oferowano nam od nor po salony, np.: dwa pokoje z ogromna łazienka, balkonem i klimatyzacja za 1000 Rs. Wybrałem mały hotelik zaraz przy bramie głównej za 150 Rs. Kiedy ogarnęliśmy się okazało się, ze Justyna odczuwa konsekwencje wczorajszej dość ostrej kolacji: boli ja brzuch i ma lekka gorączkę. Tak wiec resztę dnia spędziliśmy na kuracji i odpoczywaniu. Jeżeli jutro będzie wszystko dobrze - jedziemy z przewodnikiem na pustynie. Aha zdjęcia z wcześniejszych dni wrzucę jutro albo jeszcze później - internet w Indiach jest chyba najwolniejszy na świecie i wrzucenie 5 fotek trwa nawet 1.5 godziny.



























2 komentarze:

adam pisze...

a my, sobie siedzimy o obserwujemy powolny atak wiosny w wawce

tomek puszcz pisze...

widze ze w koncu po latach dotarles do Indii
szacunek i gratulacje!