środa, 20 października 2010

Wenecja - Dzień 1


Od początku wyglądało to mniej więcej tak: Po wieczornym czuwaniu (wiadomo nie opłaca się iść spać na 2 godziny:-)) w okolicach 23 pojechałem na dworzec PKP. Tam trochę inaczej niż pisało w internecie (oczywiście!)pociąg już właściwie wjeżdżał na peron - nie pozostało mi nic innego jak tylko do niego wskoczyć. O jeździe nocnym pociągiem TLK relacji Wrocław-Przemyśl można napisać książkę, ale nie o tym nie o tym... W Katowicach w oczekiwanie na autobus na lotnisko, który miałem o 2:15 - umiliłem sobie oglądaniem wciąż stojącego dworca vel brutala (4 dni później zaczęto go burzyć) Głównego... to co działo się na samym dworcu i przed gł. wejściem to też temat na książkę, ale nie o tym, nie o tym. Po sprawnym przejeździe do Pyrzowic, na lotnisku czekała na mnie jedyna otwarta kawiarnia, gdzie poczekałem do odprawy. Wsiadając do samolotu zastanawiałem się na tym jaką zastanę tam pogodę... bo przecież nie będzie tam w sam raz (ja i mój płaszcz tak podejrzewaliśmy) - będzie, albo za ciepło, albo za zimno. Na miejscu o dziwo było w sam raz... jak się potem okazało było to zgubne wrażenie. Szybko więc wsiadłem do autobusu do Mediolanu, ale nie wyrobiłem się na pociąg R do Wenecji na 9:35, więc spacerując w okolicy przeczekałem do następnego. W Wenecji Mestre wysiadając spojrzałem na mapę gdzie jest mój hostel i dosłowni po 10 min. już płaciłem za moje następne 3 noce. Hostel Hotel o dumnie brzmiącej Giovannina nie jest godny polecenia: grzyb w pokoju, nieszczelne okna i drzwi, wszędobylski smród spalenizny czy czegoś takiego, brak internetu i generalnie standard Azji południowo-wschodniej tyle, że z 30 euro do ku#wy nędzy!!!

Tutaj muszę dodać, że właściwie piszę to wszystko (co i gdzie, o której i dlaczego tak drogo) tylko i wyłącznie dla siebie... no bo przecież kogo to obchodzi jak wyglądał mój pokój w hostelu... a tak za 10-20 lat jeżeli jeszcze będzie internet (?) wejdę sobie na tego bloga i po raz kolejny powtórzę pod nosem słowa mojego taty ("Złodzieje i mafia!!!"), no bo jak można płacić 30 euro za taką norę na Mestre po sezonie!!!

No, ale wracając - po chwili ogarnięcia się udałem się od razu w okolice miejsc, w których były wystawy towarzyszące Biennale. Z tego dnia na pewno zapamiętałem wystawę Singapuru, która trochę przypominała mój dyplom z WAPW.
Ekspozycja "podparta" szerokimi analizami min. z zakresu gospodarki, zasobów naturalnych, globalnych powiązań, struktury życia stawiała ciekawą tezę, że gdyby przyjąć nazwijmy to: "singapurski model zagospodarowania" (w znaczeniu bliskie chyba modelowi życia) na całej naszej planecie to obszar zagospodarowany zajmowałby tylko 0,5% powierzchni terenu... pozostały obszar byłby wolny! - stąd nazwa: "1000 Singapores - a model of a compact city".




Na środku pawilonu stał model "singapurskiego krajobrazu" w formie wąskiego wycinka przebiegającego przez całe terytorium kraju.

O wystawie Hong Kongu, którą także odwiedziłem tego dnia nie ma co się rozpisywać, bo moim zdaniem kuratorzy tego "pawilonu" (jak z resztą kilku pozostałych) postanowili nie odpowiadać na temat tegorocznego Biennale (zachowując się jak rasowi politycy, którzy nie odpowiadają na zadanie pytanie tylko mówią o sobie), tylko przywieźli kolorowe plansze i "piękne" modele. Trudno tu oczywiście tego zabraniać - w końcu to wystawa architektury, ale ja oczekiwałem w tym roku czegoś więcej. Dodam tylko, że na owych planszach i modelach były pokazane propozycję nowej, nabrzeżnej dzielnicy Hong Kongu - zaprojektowane przez jak to się mówi: wiodące biura architektoniczne.

Z rzeczy godnych moim zdaniem uwagi była propozycja biura Rocker-Lange Architects, którzy pokazali parametryczne wariacje bloków mieszkalnych, apartamentowców - jak zwał tak zwał, które wraz z wysokościowcami biurowymi właściwie tworzą krajobraz tego miasta.

Kiedy postanowiłem powoli wracać w kierunku stacji kolejowej... niebo zmianiało swą barwę, by po chwili zamienić się w krótką, lecz intensywna burzę... zakończoną gradobiciem. Oto jak to mniej więcej wyglądało:







Brak komentarzy: