sobota, 6 października 2012

Sardynia - Dzień 4


Ten dzień rozpoczął się od śniadania (na słodko) na tarasie, którym pożegnaliśmy się z naszym hotelem. Po tym jak ustaliśmy (tak nam się wydawało)szczegóły naszego transportu do Cagliari, ruszyliśmy do wypożyczalni sprzętu po odbiór zabukowanych wcześniej… no właśnie - ostatniego dnia postanowiliśmy zaszaleć i wypożyczyć zamiast rowerów... motorowery. W Carloforte jest chyba tylko jedno takie miejsce gdzie można znaleźć taki sprzęt - właścicielka jest postacią dość osobliwą, ale właśnie dzięki temu momentalnie zdobyła moja sympatie. Na pytanie czy w świetle prawa włoskiego jazda skuterem bez prawa jazdy jest przestępstwem - odpowiedziała: dla mnie to nie problem. W równie osobliwy sposób zostały nam zaprezentowane możliwości rowerów, które okazały się dość ciężkie, choć jednoczenie szybkie...







 

Po formalnościach w dobrych humorach ruszyliśmy na północno-wschodni narożnik wyspy, który wydawał się osiągalny, a droga nie przebiegała przez najwyższe wzniesienia. Jazda motorowerem to dość przyjemne doświadczenie szczególnie, kiedy wjeżdża się pod wzniesienia, a tych było sporo - wyspa od brzegów aż po sam środek wznosi się ku górze. Kiedy dotarliśmy na przełęcz naszym oczom ukazał się wspaniały widok na północną cześć wyspy z widoczną mała wysepka zwaną Isola Piana.
 




 

Co jakiś czas zatrzymywaliśmy się robiąc zdjęcia - asfaltowa droga była zupełnie pusta, podobnie jak niemalże cala reszta krajobrazu. Docierając na miejsce zauważyliśmy, że ta cześć wyspy posiada skaliste wybrzeże - mówiąc wprost nie było tam plaży z piaskiem. Skały tworzyły interesujące formacje, penetrowane przez wodę, a gdzieniegdzie osadzona sól tworzyła wyraziste, białe linie, które mieniły się w pełnym słońcu. Podziwiając krajobraz natrafiliśmy w końcu na mikro-zatoczkę z woda błękitną jak w reklamie Bounty z lat dziewięćdziesiątych i jak słusznie zauważyła Justyna - trudno się było oprzeć jej urokowi.






Najpierw wskoczyłem ja - a w właściwie zszedłem po niby skalistych schodach, uformowanych w narożniku akwenu - woda wydawała się o wiele cieplejsza niż na plaży dzień wcześniej. Zaraz po mnie wskoczyła Justyna, a chwile później pływaliśmy już razem, przypominając sobie wspólne kąpiele na Sipadanie. I choć urok tego miejsca sprawił ze chcieliśmy tu jeszcze zostać - czas nas gonił, a w planie dnia były przecież jeszcze skoki na fale.






Ruszyliśmy z powrotem ta sama droga przez góry, z których stromy zjazd okazał się dla mnie sporą frajda. Przejeżdżając przez miasteczko, szukaliśmy jakiegoś otwartego miejsca, gdyż trudno nam było sobie wyobrazić pobyt na plaży bez winogron i przekąsek - no, ale cóż sjesta pokrzyżowała nam plany. Tego dnia wróciliśmy na tą sama plażę, co dzień wcześniej (Spaggia La Bobba), ale tym razem rozłożyliśmy się nieco dalej w głąb plaży i stamtąd atakowaliśmy morze. Spędziłem chyba z godzinę pluskając się w falach, wskakując na nie, przebijając je i rzucając się wprost pod nie. Próbowałem także nauczyć Justynę jak to się robi, ale ze wszystkich tricków najbardziej spodobało jej się płyniecie z falą (najnudniejsza z opcji), choć wierze ze kiedyś załapie całą zabawę. 

Niestety także i to dobiegło końca, zegarek wskazywał piątą, wiec nastał czas na powrót do hotelu, gdzie czekał na nas samochód mający nas zawieść do Cagliari. Okazało się, że podwiózł nas tylko na przystań promowa (3 min.), gdzie sami wsiedliśmy na prom i odpłynęliśmy do Portoscuso. Tam czekała na nas sympatyczna a Pani w okularach przeciwsłonecznych, a za nią stal biały wielki wan którym mielimy wygodnie dojechać do Cagliari. W porównaniu autobusem, którym przyjechaliśmy na do Calasetty była to luksusowa podróż pierwszą klasą. Pani kierowca prowadziła szybko i zdecydowanie (co jakiś czas klnąc po włosku na tych wszystkich ch#*ów co nie umieją jeździć), wiec po godzinie byliśmy na miejscu.






Nasz hotel mieścił się tuż obok starego miasta i głównego placu zwanego Piazza Yenne, wypełnionego trylionami ludzi mimo zbliżającej się nocy. Sam hotel okazał się dość przyzwoity (ciekawostką to zabytkowa drewniana winda), wiec po odświeżeniu i przygotowaniu do następnego dnia ruszyliśmy na ostatnią kolację na Sardynii. Wybraliśmy jedną z restauracji na placyku, w której z powodu dużego tłoku musieliśmy spędzić sporo czasu czekając na stolik. To okazało się drobiazgiem w porównaniu z oczekiwaniem na samo jedzenie, choć jak już do nas dotarło – okazało się warte zachodu. Na talerzach znalazły się owoce morza, pasta, bruschetta i kilka innych przysmaków. Koniec dnia tradycyjnie uczciliśmy ulubionymi lodami, przechadzając się po wąskich i stromych uliczkach starego miasta.

Brak komentarzy: