piątek, 5 października 2012

Sardynia - Dzień 3



Obudziliśmy się w wyśmienitych humorach z myślą ze przed nami kolejny ekscytujący dzień. Po kolejnym śniadaniu na słodko ruszyliśmy do naszej księgarni po rowery. Zaopatrzenie w prowiant, z pełnymi plecakami ruszyliśmy w poszukiwaniu fajnego miejsca gdzie można spędzić dzień na plaży. Wybór padł na południowo wschodni narożnik wyspy gdzie mieściła się słynna La Colonne.

Podróż rowerami zajęła nam jakieś 35-40 min, słonce na szczecie jeszcze nie było zbyt uciążliwe, choć czuliśmy ze opalenizny nam przybywa. W pewnym momencie po kilku wzniesieniach droga zaczęła lekko opadać, a po prawej stronie na horyzoncie pojawiało się morze - kamienna droga ginęła gdzieś na jego końcu. Skierowaliśmy się w tym kierunku zgodnie ze strzałką drogowskazu. Na końcu drogi zastaliśmy mały parking i tu ścieżka rozgałęziała się. Z jednej strony prowadziła na Spaggia La Bobba, a z drugiej na La Colonne - skorzystaliśmy więc z tej drugiej opcji. 



Ścieżka okazała się za chwile kamiennym chodnikiem, który lekko opadając podprowadzał nas w kierunku coraz to bardziej stromego i skalistego brzegu. W pewnym momencie droga robiła małe zakole, gdyż u jej podnóża widniała skalista błękitna zatoka z widokiem na fale rozbijające się o formacje kamieni. Ominęliśmy ja i ruszyliśmy dalej w kierunku opuszczonej willi, która w czasie senonu jest pewnie do wynajęcia bądź służy za restaurację. Na końcu ścieżki znalazł się półka skalna, z której można było podziwiać ciągnące się po horyzont wybrzeże wyspy. U podnóża fale rozbijały się o kamienie, a całość była raczej trudno dostępna dla tzw. ręcznikowców, do których i nas można by zaliczyć. 



Spędziliśmy tam odrobinę czasu i ruszyliśmy z powrotem rozłożyć się na Spaggia La Bobba. Na plaży turystów było nie wielu, wiec nie mieliśmy większych problemów ze zalezieniem wygodnego miejsca. Woda okazała się cieplejsze w porównaniu do dnia poprzedniego - mi przypomniały się moje ekscesy z Krymu i po chwili rzucałem się na fale po drugiej stronie plaży. Justyna tym razem postanowiła popływać wzdłuż brzegu.
 





W okolicach piątej postanowiliśmy się zbierać gdyż w głowach mięliśmy już wieczorna kolacje. Po drodze zrobiliśmy jeszcze zakupy w postaci świeżych owocowi, które niebawem wylądowały w wielkiej misie w naszym pokoju. Kiedy nadchodził zmierzch ruszyliśmy na tzw. miasto z planem zjedzenia czegoś wybornego. Wybór ponownie padł na małą restaurację nie daleko placu głównego – tą z dnia pierwszego.



Z racji tego, że także i tego wieczoru obsługiwała ona gości konkretnego hotelu - musieliśmy się zadowolić miejscami w środku. Obsługa była jak zwykle trochę niemiła - w sensie nie zależy nam, bo i tak nie macie gdzie pójść. Wynagrodziło na to jedzenie, które postanowiliśmy zamówić. Na stole obok domowej pasty znalazły się owoce morze oraz przekąski. Do tego popijaliśmy lokalne wino wspominając i porównując włoski styl życia do londyńskiego. Na zakończenie dnia pozostały jeszcze tradycyjnie lody i powolny spacer w kierunku hotelu.

Brak komentarzy: