niedziela, 29 września 2013

Wietnam - Dzień czternasty


Następnego dnia w Abu Dhabi nasza przesiadka trwała w nieskończoność, z resztą tak jak się spodziewaliśmy - 4 godziny siedzenia na fotelach. Jedynym przerywnikiem była wycieczka do strefy wolnocłowej, gdzie jednak głównym towarem były torebki Chanel i drogie zegarki.

W Europie obudziło nas po południowe, ostre słońce i podane śniadanie – zbliżaliśmy się do lądowania w Dusseldorfie. Tam mieliśmy czekać nieco dłużej, iż tego powodu miałem sprytny plan, aby wyciągnąć mój strój do biegania i zrobić kilka kółek w okolicy lotniska w ramach zapłaty za to wszystko, co zjadłem podczas podróży. Jak się okazało nie było na to jednak wystarczająco czasu.

Na lotnisku Gatwick zostaliśmy przywitani przez typową londyńską pogodę: pochmurne niebo i zbliżające się opady. Dojechaliśmy szybko pociągiem Gatwick Express do centrum, gdzie przesiedliśmy się na metro w kierunku naszej dzielnicy. Jeszcze tylko szybkie zakupy w Sainsbury i 15 minut na piechotę - dotarliśmy do domu, a to oznacza oficjalny koniec niesamowitej podróży. Teraz pozostaje czas odliczać na następnej.

sobota, 28 września 2013

Wietnam - Dzień trzynasty


Niestety nie mieliśmy za bardzo czasu na zwiedzanie Sajgonu, właściwie to oprócz naszej dzielnicy i wycieczek do centrum niewiele udało nam się zobaczyć. Udało nam się na pewno poczuć jego atmosfera, prędkość i klimat - tego pulsującego organizmu. Chcieliśmy jednak jeszcze więcej, chcieliśmy dowiedzieć się, dotknąć i zobaczyć jak najwięcej z tego ogromnego miasta, dlatego też ostatni dzień był dość napięty. Rano wycieczka do tuneli Chu Chi, a po południu zwiedzanie miasta - jak czas pozwoli. 





Wczesnym rankiem znieśliśmy nasze bagaże na dół do recepcji, gdzie miały na nas czekać przez cały dzień. Na śniadanie powtórzyliśmy dokładnie ten sam schemat, w tym samym miejscu, co w dniu poprzednim. Kiedy jedlismy sobie nasze śniadamnie, na ulicy obok rozległa się nagle muzyka, a w zasadzie marsz pogżebowy. Pochód przedeł główną ulicą, w towarzystwie gapiów oraz jedej Pani, która chyba bardzo przeżywała stratę, rzucając się co chwila pod nogi maszerujących.




W okolicach ósmej przyszła po nas Pani z biura podróży i zaprowadziła do reszty oczekujących turystów. Chwilę potem zjawił się między nami nasz przewodnik, który zaprowadził nas do autobusu. W tym momencie rozpoczyna się zupełnie nowa historia, bowiem facet (starszy człowiek około siedemdziesięciu pięciu lat) bardzo, ale to bardzo przypominał Jackie Chan’a – tylko, że w stylu kowboja z dzikiego zachodu, a to z powodu kapelusza, który nosił. Ze swoimi długimi włosami był jedyny w swoim rodzaju, a jego aparycja i sposób zachowania wprawiała nas bardzo dobry nastrój. 




W trakcie jazdy opowiadał jednak dość smutne rzeczy: o horrorze wojny w Wietnamie, o horrorze czasów powojennych, o tym jak został wcielony siłą do służby amerykański na południu kraju, o tym jak był w Stanach i o całej reszcie. Pokazał nam także 3 najsłynniejsze zdjęcia z wojny w Wietnamie i opowiedział ich historię: zdjęcie uciekającej małej dziewczynki na tle żołnierzy wojsk amerykańskich, po zrzuceniu napalmu. Następnie egzekucja młodego żołnierza na tle zabudowań Sajgonu oraz ostatnie to samo podpalenie się mnicha na placu przed budynkiem rządowymi. Pokazał nam również mapę Wietnamu z punktami, gdzie rozegrały się największe walki oraz, gdzie były największe obszary tuneli, a także samą lokalizację miejsca, do którego właśnie zmierzaliśmy. 


Obszar samych tuneli Chu Chi to około dwudziestu kilometrów kwadratowych, zostały stworzone jeszcze podczas okupacji francuskiej, ale najbardziej rozwinęły się w czasie wojny amerykańskiej - tak nazywają tutaj wojnę wietnamską. Amerykanom tak naprawdę nigdy nie udało się ich zniszczyć, albo rozwikłać ich układu - jedynym zasadzie pomysłem, który przychodził do głowy Amerykanom oraz który okazał się chyba najskuteczniejszy było nieustanne bombardowanie obszaru coraz to bardziej doskonałymi bombami, które potrafiły wbić się na głębokość kilku metrów i rozsadzić wszystko, co pod ziemią. W tunelach mieszkała cała wioska dwudziestu tysięcy ludzi, którzy mieli tam szkoły, szpitale, magazyny, mieszkania, centra dowodzenia itp.

Nasz przewodnik dorzucił jeszcze kilka zdań o sobie: ja został siłą wcielony do US Navy w 1968 roku, gdzie spędził 6 lat w tym pobyt w Chicago w celu nauki języka angielskiego i zapoznania się z amerykańską doktryną wojenna. Potem po sprowadzeniu z powrotem do Wietnamu spędził lata na walkach i rozpoznaniu, a po wojnie trafił na 7 lat do więzienia.
Te wszystkie lata jak sam opowiadał bez kobiety tylko w środku dżungli z małpami - wpłynęły na całe jego życie. Opowiadał, że pochodził z wielodzietnej rodziny (18-cioro rodzeństwa) i tym samym zahaczył o dość istotny temat: ilość ludzi w dzisiejszym Wietnamie. Żyje tu 91 milionów, a tuż po wojnie było zaledwie 30. Jak można, więc łatwo policzyć 60 % ludzi żyjących obecnie w tym kraju jest przed trzydziestym rokiem życia. Prowadzi to do różnego rodzaju problemów związanych z przyszłym systemem emerytalnym oraz z zapewnieniem warunków mieszkaniowych. Już dzisiaj rząd stara się ograniczyć ilość narodzin podobnymi środkami, jakimi robi to rząd chiński.





Jackie dorzucił także kilka wątków o stopniowym wzbogacaniu się społeczeństwa Wietnamu, o rozwijającym się kraju, o problemach związanych z infrastrukturą, o zarobkach i o innych krajów regionu. Przykładowo przeciętne tutejsze wynagrodzenie to około 4 milionów VND, co daje w przeliczeniu jakieś dwieście dolarów - dla przypomnienia dodam, że przeciętny posiłek w restauracji to około 450 000 VND. W momencie, kiedy wyjeżdżaliśmy do Chu Chi, opowiadał o krajobrazie tego regionu w czasie wojny, w czasie, kiedy Amerykanie zrzucali tu tak zwany asian orange, czyli napalm do wyniszczenia roślinności. Dziś są tutaj gęste lasy i pola uprawne, jednak wiele lat po wojnie nie można było tutaj nic posadzić - dopiero w roku 1985 udały się pierwsze próby zalesiania.

Po drodze zatrzymaliśmy się w fabryce pamiątek, w której pracują osoby okaleczone - między innymi w czasie wojny. Trudno było nie poczuć propagandowego charakteru tej całej wizyty oraz elementów wystroju fabryki. Było to oczywiście wszystko skierowane dla nas - turystów z zachodu, abyśmy zobaczyli jak rząd Wietnamu dba o ofiary wojny - obok tego wszystkiego oczywiście znajdował się sklep. 




Trzeba także wspomnieć o grupce dzieciaków siedzących tuż za nami: Amerykanka, Brytyjka Niemiec i Irlandczyk - wszyscy po jakieś 18-20 lat. Byli oni dość głośni i nazbyt rozentuzjazmowani, czyli inaczej mówiąc jarali się wszystkim i wszystkimi. Kiedy słuchało się ich opowieści nie można byłoby się oprzeć wrażeniu, że są dość puści - i to nie tylko nasze zdanie - po minach można innych turystów oraz samego przewodnika można było pomyśleć to samo.
Na miejscu grupa z naszego autobusu dołączyła do gromady innych turystów kłębiących się w kolejce do obozu, aby przeżyć tak zwane experience. Po kupieniu biletów Jackie zaprowadzi nas długim tunelem na teren lasu, gdzie znajdują się wszystkie tunele. Pierwszym przystankiem był malutki tunel, który łączył dość krótki odcinek. Anie (z grupy pustych dzieciaków), jako pierwsza postanowiła sprawdzić jego zastosowanie - ledwo się wciskając do środka. Po wyjściu powiedziała, że tunel jest strasznie wąski, nic nie widać i jest dość gorąco, a co jakiś czas przemyka gdzieniegdzie karaluch. Teraz przyszła kolej na nas - zaczęliśmy wchodzić szeregiem do malutkiego tunelu. Idąc powoli przez ciemność w pewnym momencie wycieczka stanęła, bo okazało się, że jedna z dziewczyn z przodu zasłabła - musieliśmy wszyscy wracać się z powrotem. W tym samym czasie nad tunel przyszła inna wycieczka i okrążyła go szczelnym kordonem, czekając, aż skończymy nasze przejście. Ku ich zdziwieniu w pewnym momencie moja głowa wyskoczyła spod ziemi, a za nią inne osoby - mówiąc, że nie da się przejść. To rozśmieszyło wszystkich, bo wyglądało jakbyśmy poddawali się po kolei. 






Następnym punktem, do którego zaprowadzi nas Jackie był niewielki dach, pod którym znajdowały się przykłady różnych pułapek stosowanych przez żołnierzy Viet Cong’u - były to przerażające maszyny, dość proste w konstrukcji, wyposażone w kolce, zapadnie itd. Kolejnym punktem był mały budyneczek, w którym puszczono nami propagandowy film o terrorze amerykańskich żołnierzy w czasie wojny – ja nie mogłem się powoli doczekać ostatniego punktu, czyli strzelnicy. 






Zgodnie z tym, co pisano w przewodniku na strzelnicy można było strzelać z wszystkiego - to zależało zasadzie tylko od ceny. Ja po namowie naszego przewodnika skorzystałem z AK 47 - 10 kul za 350 000. Muszę przyznać, że to fajna zabawa - chociaż Justyna twierdzi inaczej. Samo strzelanie jest dość proste, jednak problemy z utrzymaniem tej maszyny przy odrzucie oraz nieprzyjemny zapach spalonego prochu świadczy o tym, o czym, do czego ten przyrząd jest zdolny. 







W drodze powrotnej Jackie powiedział, że będą przejeżdżali obok muzeum Wojny Amerykańskiej. Postanowiliśmy skorzystać z okazji - była godzina druga po południu. Muzeum mieści się w klockowatym budynku i podziel one jest na segmenty: min. dziennikarzy poległych w wojnie, Asian Orange czy ekspozycja sprzętu militarnego. Przechodząc przez kolejne piętra poczuliśmy się naprawdę dotknięci ogromem cierpienia, jakiego naród ten doświadczył. Niesamowite wrażenie zrobiły zdjęcia zdeformowanych ludzi (najczęściej niestety dzieci), jako konsekwencji stosowania napalmu. Oprócz tego liczby - szczególny jedna: 14 300 000 bomb zrzuconych na Wietnam podczas wojny  - na porównanie podczas drugiej wojny światowej było to zaledwie 4 miliony

Przy wyjściu kupiliśmy jeszcze suszone mango i zobaczyliśmy na dziedzińcu słynne amerykańskie helikoptery black hawk używane w wielu innych konfliktach. Do naszego hotelu wróciliśmy zgodnie ze wskazówkami Jack’iego - przez park. Tam spakowaliśmy wszystkie nasze rzeczy ponownie i zapytaliśmy o możliwość wzięcia prysznica. Okazało się to dość skomplikowane, ponieważ obsługa recepcji chciała nas za tą przyjemność dość drogo podliczyć - poszliśmy, więc zapytać do sąsiedniego hotelu. Tu wszystko okazało się o wiele prostsze - udostępniona nami 1 pokój z prysznicem na około godzinę. Przy wchodzeniu po schodach na górę (ponieważ pokój mieści się na pierwszym piętrze) facet z recepcji dorzucił - proszę tylko prysznic i nic więcej - nie korzystajcie z łóżka.



Pozostało nam tylko jeszcze zabukować taksówkę na lotnisko (na godzinę szóstą) i wybrać się na ostatni posiłek w Wietnamie. Tym razem wybraliśmy restauracje po nazwie Asian Kitchen, obok nas siedziała grupa z Polski, która zachwycona była rozmiarami posiłków oraz ich cena - jak się miało później pokazać będziemy ich spotykać często w ciągu następnych dwudziestu czterech godzin. Myśl, że jest to nasze ostatnie jedzenie przyprawiała nas o zawrót głowy. Nie zapomnę miny Justyny, kiedy dostała zamówiony świeży sok z mango i niemalże ze łzami opowiadała, że już chyba nigdy nie doświadczy takiego smaku. Na deser do tego doszły jeszcze naleśniki z mango, a dla mnie lody z również z świeżym mango.

Wróciliśmy do hotelu, gdzie spakowaliśmy jeszcze raz wszystko przed podróżą. Po prysznicu zeszliśmy na dół w oczekiwaniu na taksówkę. Jadąc na lotnisko przygrywała nam dość sentymentalna muzyka - mijając kolejne zabudowania i zostawiając za nami Sajgon zaczęliśmy zdawać sobie sprawę, że zostawiamy tutaj kawałek naszego serca. Justyna już wtedy mówiła, że to jej najlepsza jak dotychczas podróż - domyślam się, że to z powodu kuchni. 

Na lotnisku zabraliśmy nasze bagaże i ruszyliśmy w stronę stanowisk check-in, jeszcze tylko szybki rzut oka na tablicę na potwierdzenie naszego lotu i tutaj niespodzianka – przy numerze naszego lotu wielki czerwony napis – odwołany. Justyna jeszcze nie wiedziała dokładnie o co chodzi i stała zamurowana. Spojrzałem na nią i powiedziałem: no to idziemy się kłócić. 

Po szybkim odszukaniu naszego stanowiska check-in linii Turkish Airlines spotkaliśmy kilku innych rozwścieczonych pasażerów, którzy kłócili się z obsługą. Po pokazaniu dokumentów oraz naszych biletów - Pani zaoferowała nam 3 opcje: albo lecimy jutro Vietnam Airlines do Bangkoku o ósmej rano i tracimy naszą przesiadkę, albo dostaniemy zwrot pieniędzy i sami zorganizujemy sobie lot, no i ostatnia – czekamy, aż zadzwoni się miejsce w innych lotach do Bangkoku na przykład liniami Thai Airlines.

Nienawidzę tego lotniska - powiedziała Justyna, kiedy przypomniała sobie, że mieliśmy już problemy odlotem z BKK w roku 2009. Jesteście najlepszą linią lotniczą w Europie roku 2012 - zachowujcie się, więc jak najlepsza linia - powiedziałem do przerażonej Pani menadżer, która obiecywała nam zorganizować coś zastępczego. Po chwili wziąłem ją jeszcze na bok i szepnąłem do ucha: to nasz miesiąc miodowy – proszę zróbcie coś. 

Po jakimś czasie przy sąsiednim stanowisku zjawił się jakiś facet w całkiem dobrym humorze lekko zdyszany, ale za to szeroko uśmiechnięty. Po chwili dotarło do niego także, że lot się nie odbędzie i w tym samym momencie przepoczwarzył się: zaczął krzyczeć i domagał się do zrobienia czegoś. Wcześniej zdążył jeszcze zagadać do nas i do paru innych osób. 
Po chwili dowiedzieliśmy się, że jest alternatywa: czyli lot tanimi liniami Air Asia z Sajgonu do małego lotniska na północy Bangkoku - stamtąd mieliśmy przedostać się taksówką do BKK, skąd mieliśmy zdążyć na nasz samolot do Europy o 2:30. Facet zorientował się szybko i jako pierwszy stanął kolejce po nowe bilety - my już zaraz za nim. Dogadaliśmy się, że jakby co to podzielimy się kosztami taksówki w BKK. W tym samym czasie na lotnisko zmierzał już przedstawiciel linii lotniczych Air Asia, który miał pomóc nam zabukować bilety last minute. 

Zaraz po tym Lars (jak się okazało) i Justyna pobiegli zająć kolejkę do nadania bagażu – ja dopełniłem formalności zakupu biletów na nowy lot. Kiedy dołączyłem do nich - okazało się, że mówią między sobą po polsku. Lars to biznesmen mający fabryki placów zabaw dla dzieci rozsianych po całym świeci. Jedna z nich znajduje się w Szczecinie - spędził  w niej sporo czasu, stąd znajomość języka polskiego. Po chwili, po nadaniu bagażu rozdzieliliśmy się i każdy pobiegł w swoją stronę. Spotkaliśmy się ponownie w samolocie, gdzie przegadaliśmy z Larsem całą krótką, jedno godzinną podróż. 

Na lotnisku w Bangkoku szybko odebraliśmy nasz bagaż i po wymianie pieniędzy ruszyliśmy w kierunku postoju taksówek. Przed lotniskiem zastaliśmy długą kolejkę czekającą na taksówki, nasz Duńczyk zdał sobie sprawę, że nie mam na to czasu i migiem minął ją pytając jakiegoś gościa w swój czarujący sposób - czy nie dałoby się załatwić czegoś szybciej. W efekcie po niecałych 10 minutach jechaliśmy już w stronę naszego docelowego lotniska. W czasie tej podróży rozmawialiśmy razem o Polsce, o sytuacji w Europie, o naszej sytuacji, o jego doświadczeniach w naszym kraju, o interesach w Azji i o wszystkim innym - było to bardzo interesujące spotkanie i wyraźnie polubiliśmy się nawzajem. Podczas rozmowy starałem się kątem oka spoglądać na ogromny Bangkok nocą - niesamowite widoki.

Na lotnisku rozdzieliliśmy się, pożegnaliśmy się i podziękowaliśmy za wspólny czas. Nam pozostał czas na ostatnie zakupy oraz na przygotowanie do długiego lotu. W samolocie zajęliśmy nasze miejsca i tuż po starcie, po podanym posiłku - zasnęliśmy na dobre – co za dzień.

piątek, 27 września 2013

Wietnam - Dzień dwunasty


Rano znowu pobudka o szóstej – prysznic, pakowanie i śniadanie w restauracji hotelu. Zamówiliśmy pyszne crepes z owocami do tego herbata, bagietka, drzem oraz kawa. W okolicach ósmej już czekaliśmy na naszego przewodnika, który zjawił się wraz z autobusem wypełnionym innymi turystami - nieco po mówionym czasie. Cała podróż zajmuje około półtorej, do dwóch godzin, w zależności od korków. W tym czasie nasz przewodnik raczył nas opowieściami o mieszkańcach delty Mekongu, religii i generalnie o życiu w Wietnamie. Wszystko to nieco na wesoło, choć z powodu łamanej angielszczyzny nasz sympatyczny przewodnik był nieco trudny do zrozumienia.

Mijaliśmy kolejny wioski by w połowie drogi zatrzymać się na śniadanie (czytaj: zrób zakupy) dla chętnych w tak zwanym sklepie przed drodze. Ceny były porównywalne z tymi na markecie - Justyna kupiła dla Agaty pluszową zabawkę we wzorki z Sa Pa - po chwili ruszyliśmy dalej. Na miejscu byliśmy w okolicach dziesiątej trzydzieści. Nasz bus zaparkowałem na parkingu tuż obok przystani – w tym samym czasie rozpadał się rzęsisty deszcz i w sekundę, jak spod ziemi pojawiły się babki sprzedające poncza przeciwdeszczowy.





Po zajęciu miejsca na łodzi ruszyliśmy zobaczyć to, co pozostało z tak zwanego floating market, który odbywa się tu codziennie w godzinach wczesnoporonnych i gdzie głównie handluje się świeżymi owocami. Aby to, czym się handluje było dobrze widoczne dla innych w gąszczu wielu łodzi - każda z nich ma zamocowany wysoki kijek, na końcu, którego umiejscowiony jest sprzedawany produkt - najczęściej jest to na przykład jest to kiść bananów lub arbuz.
Naszym następnym celem był mały kanał dopływowy, przez który mieliśmy przepłynąć malutką łodzią w nieco węższym gronie. Płynąc do celu mijaliśmy, co chwile i inne łodzie, które próbowały omijać mnóstwo pływających na powierzchni, połamanych gałęzi. Kolor rzeki przypominał brunatno-szarą breję, która zlewała się z kolorem nieba o podobny od deszczu odcieniu. Przed kanałem czekały na nas 4 małe łodzie, na które po chwili się przesiedliśmy. Każdy z nas dostał charakterystyczny, słomiany kapelusz. Wąski kanał wymaga powolnego tempa, więc mieliśmy wystarczająco dużo czasu na podziwianie przyrody oraz nadbrzeżnej zabudowy.




Po około trzydziestu minutach powolnego spływu - wróciliśmy do naszej „głównej” łodzi. Mieliśmy także okazję zobaczyć na żywo fabrykę słodyczy z kokosa i ryżu. W tym celu nasza łódź wysadziła nas przed niewielką przystanią, z której doszliśmy do niewielkich hangarów pokrytych blachą falistą (bardzo popularny tu materiał), w których produkuje się wspomniane słodycze. Najpierw objaśnione nam zostały procesy produkcji, proces prażenia ryżu na wielkich wokach, który to później prasowany na wielkim stole, mieszany z swego rodzaju lukrem, a następnie cięty na małe kostki i pakowany w folię. Chwilę potem mieliśmy okazję się przekonać jak wygląda produkcja wina ryżowego zwanego wietnamskim sake, które okazało się dość mocnym trunkiem.





Następnym punktem była wytwórnia miodu pitnego oraz leczniczego zwanego Royal Jelly, gdzie mieliśmy okazję go spróbować (podanego razem z herbatą) - trzeba powiedzieć, że był naprawdę smakowity. Chwilę później nasz przewodnik zaczął częstować nas małymi kieliszkami z trunkiem podobnym w smaku do wietnamskiego sake, próbowanego wcześniej - okazało się, że jest to wywar z węża czy coś podobnego – widzieliśmy już to wcześniej w sklepach i na targowiskach, wygląda nieco przerażająco – w małej butelce wypełnionej żółtą cieczką widniej skulony wąż, a czasami skorpion czy inne podobne. Po krótkiej przerwie ruszyliśmy dalej z powrotem do łodzi, która podwiozła nas w kierunku jednego z kanałów. Po wyjściu na betonowy pomost, zostaliśmy doprowadzenie do miejsca, gdzie podany został nam lunch: kurczak w zalewie, ryż, coś purpurowego skąpanego w sosie o tym samym kolorze oraz świeże owoce i warzywa – za napoje trzeba było płacić osobno. Jednocześnie na prowizorycznie uformowanej scenie pojawiła się lokalna grupa muzyczna i zaprezentowała instrumenty, na których od wieków wygrywane są melodie w tej części kontynentu.






Po chwili dołączyła do nich para wokalistów, przebrany w ludowe stroje, którzy to odgrywali scenki rodzajowe przyśpiewując o historiach z morałem - nam jednocześnie podano kosze owoców. Wsłuchując się w melodie i interpretując ruchy muzyków, można było zauważyć to, o czym piszą w przewodnikach: o smutnych pieśniach pisanych przez chłopów, tęskniących za miłością i szczęściem - mieściło się to także w ramach tego, co opowiadał nam nasz przewodnik - w pieśniach tych jest, bowiem zawarta prawda o tym, co mówi religia, o Wietnamie, o zwyczajach oraz o etyce zachowań.




Kiedy wróciliśmy z powrotem na przystań, skąd mieliśmy za chwilę odjechać, zdążyłem jeszcze cyknąć parę zdjęć z facetem, który załatwiał się tuż przed twoim samochodzie – w tym samym momencie rozpadła się znowu rzęsisty deszcz. W drodze powrotnej do Sajgonu zatrzymaliśmy się, aby autobus podrzucił pasażerkę, która miała przesiąść się na inny autobus - niestety autobus ten nigdy nie nadjechał, i tak spędziliśmy ponad godzinę czekając na poboczu. W końcu wróciła ona wraz z naszym przewodnikiem do autobusu.









W drodze powrotnej nasz przewodnik raczył nas różnymi opowieściami - między innymi o złodziejach na rykszach, którzy zamieniają się tuż przed końcem kursu i żądają horrendalnych sum za przejażdżkę, o agencjach widmo, o złodziejach na targowiskach (nawiasem mówiąc to właśnie tam postanowiliśmy się wybrać, aby dokończyć zakupy) i o niebezpieczeństwach włóczenia się po nocach po metropolii.





Byliśmy tam równo w okolicach szóstej trzydzieści, więc znowu większa część straganów była już zamykana - nam jednak udało się kupić drewniaka za 30 000, chociaż babka na początku chciała 200 000, potem doszły na 180 000, a potem okazało się, że inna babka obok ma to samo za 30 000 - no cóż tak bywa. Potem przyszedł czas na koszulkę z napisem Sajgon, co też nie odbyło się bez problemów: na początku 150 000 ostatecznie kupiona za tylko 40 000. Na sam koniec postanowiliśmy przejść się po obwodzie budynku i okazało się, że są tam sklepy tak zwanym fix price – kontrolowane przez państwo, gdzie ceny były bardzo niskim poziomie - szkoda, że nie przyszliśmy tutaj wcześniej,  obyłoby się bez tych wszystkich awantur przy targowaniu.




W drodze powrotnej do hotelu, gdzieś pomiędzy parkiem a główną ulicą, natrafialiśmy na widoki ludzi tańczących lub ćwiczących w rytm muzyki, młodych chłopaków wykonujących jakieś dziwne sztuki walki oraz grupy młodzieży grających w tzw. zośkę. Rano można było natrafić na ludzi grających w babingtona lub ćwiczących tai chi.




Po zostawieniu rzeczy w hotelu, spakowaliśmy się, widzieliśmy prysznic i wyszliśmy, na aby wrzucić coś do brzucha. Tym razem zatrzymaliśmy się w małej restauracji tuż nieopodal naszego hotelu. W trakcie jedzenia przyszedł nam pomysł, aby skorzystać z polecanych przez przewodnik Lonley Planet barów i wyjść gdzieś na drinka na dach jednego z wieżowców.




Wybraliśmy tak zwane party tower - niedaleko dzielnicy backpackersów skąd dobiegała głośna muzyka, którą było słychać w całej okolicy. Kiedy czekaliśmy na dole przy windach, aby dostać się na dach – podeszła do nas Pani na bramce i oznajmia, że obowiązuje dess code, i że nie możemy wejść w krótkich spodenkach - cóż maybe tomorrow - wróciliśmy do naszej dzielnicy i usiedliśmy w jednym z barów: ja zamówiłem drink z mango, Justyna ponownie mrożoną kawę. Zmęczeni wróciliśmy do hotelu by jak zwykle zasnąć w ciągu kilku sekund - jutro ostatni dzień.