piątek, 27 września 2013

Wietnam - Dzień dwunasty


Rano znowu pobudka o szóstej – prysznic, pakowanie i śniadanie w restauracji hotelu. Zamówiliśmy pyszne crepes z owocami do tego herbata, bagietka, drzem oraz kawa. W okolicach ósmej już czekaliśmy na naszego przewodnika, który zjawił się wraz z autobusem wypełnionym innymi turystami - nieco po mówionym czasie. Cała podróż zajmuje około półtorej, do dwóch godzin, w zależności od korków. W tym czasie nasz przewodnik raczył nas opowieściami o mieszkańcach delty Mekongu, religii i generalnie o życiu w Wietnamie. Wszystko to nieco na wesoło, choć z powodu łamanej angielszczyzny nasz sympatyczny przewodnik był nieco trudny do zrozumienia.

Mijaliśmy kolejny wioski by w połowie drogi zatrzymać się na śniadanie (czytaj: zrób zakupy) dla chętnych w tak zwanym sklepie przed drodze. Ceny były porównywalne z tymi na markecie - Justyna kupiła dla Agaty pluszową zabawkę we wzorki z Sa Pa - po chwili ruszyliśmy dalej. Na miejscu byliśmy w okolicach dziesiątej trzydzieści. Nasz bus zaparkowałem na parkingu tuż obok przystani – w tym samym czasie rozpadał się rzęsisty deszcz i w sekundę, jak spod ziemi pojawiły się babki sprzedające poncza przeciwdeszczowy.





Po zajęciu miejsca na łodzi ruszyliśmy zobaczyć to, co pozostało z tak zwanego floating market, który odbywa się tu codziennie w godzinach wczesnoporonnych i gdzie głównie handluje się świeżymi owocami. Aby to, czym się handluje było dobrze widoczne dla innych w gąszczu wielu łodzi - każda z nich ma zamocowany wysoki kijek, na końcu, którego umiejscowiony jest sprzedawany produkt - najczęściej jest to na przykład jest to kiść bananów lub arbuz.
Naszym następnym celem był mały kanał dopływowy, przez który mieliśmy przepłynąć malutką łodzią w nieco węższym gronie. Płynąc do celu mijaliśmy, co chwile i inne łodzie, które próbowały omijać mnóstwo pływających na powierzchni, połamanych gałęzi. Kolor rzeki przypominał brunatno-szarą breję, która zlewała się z kolorem nieba o podobny od deszczu odcieniu. Przed kanałem czekały na nas 4 małe łodzie, na które po chwili się przesiedliśmy. Każdy z nas dostał charakterystyczny, słomiany kapelusz. Wąski kanał wymaga powolnego tempa, więc mieliśmy wystarczająco dużo czasu na podziwianie przyrody oraz nadbrzeżnej zabudowy.




Po około trzydziestu minutach powolnego spływu - wróciliśmy do naszej „głównej” łodzi. Mieliśmy także okazję zobaczyć na żywo fabrykę słodyczy z kokosa i ryżu. W tym celu nasza łódź wysadziła nas przed niewielką przystanią, z której doszliśmy do niewielkich hangarów pokrytych blachą falistą (bardzo popularny tu materiał), w których produkuje się wspomniane słodycze. Najpierw objaśnione nam zostały procesy produkcji, proces prażenia ryżu na wielkich wokach, który to później prasowany na wielkim stole, mieszany z swego rodzaju lukrem, a następnie cięty na małe kostki i pakowany w folię. Chwilę potem mieliśmy okazję się przekonać jak wygląda produkcja wina ryżowego zwanego wietnamskim sake, które okazało się dość mocnym trunkiem.





Następnym punktem była wytwórnia miodu pitnego oraz leczniczego zwanego Royal Jelly, gdzie mieliśmy okazję go spróbować (podanego razem z herbatą) - trzeba powiedzieć, że był naprawdę smakowity. Chwilę później nasz przewodnik zaczął częstować nas małymi kieliszkami z trunkiem podobnym w smaku do wietnamskiego sake, próbowanego wcześniej - okazało się, że jest to wywar z węża czy coś podobnego – widzieliśmy już to wcześniej w sklepach i na targowiskach, wygląda nieco przerażająco – w małej butelce wypełnionej żółtą cieczką widniej skulony wąż, a czasami skorpion czy inne podobne. Po krótkiej przerwie ruszyliśmy dalej z powrotem do łodzi, która podwiozła nas w kierunku jednego z kanałów. Po wyjściu na betonowy pomost, zostaliśmy doprowadzenie do miejsca, gdzie podany został nam lunch: kurczak w zalewie, ryż, coś purpurowego skąpanego w sosie o tym samym kolorze oraz świeże owoce i warzywa – za napoje trzeba było płacić osobno. Jednocześnie na prowizorycznie uformowanej scenie pojawiła się lokalna grupa muzyczna i zaprezentowała instrumenty, na których od wieków wygrywane są melodie w tej części kontynentu.






Po chwili dołączyła do nich para wokalistów, przebrany w ludowe stroje, którzy to odgrywali scenki rodzajowe przyśpiewując o historiach z morałem - nam jednocześnie podano kosze owoców. Wsłuchując się w melodie i interpretując ruchy muzyków, można było zauważyć to, o czym piszą w przewodnikach: o smutnych pieśniach pisanych przez chłopów, tęskniących za miłością i szczęściem - mieściło się to także w ramach tego, co opowiadał nam nasz przewodnik - w pieśniach tych jest, bowiem zawarta prawda o tym, co mówi religia, o Wietnamie, o zwyczajach oraz o etyce zachowań.




Kiedy wróciliśmy z powrotem na przystań, skąd mieliśmy za chwilę odjechać, zdążyłem jeszcze cyknąć parę zdjęć z facetem, który załatwiał się tuż przed twoim samochodzie – w tym samym momencie rozpadła się znowu rzęsisty deszcz. W drodze powrotnej do Sajgonu zatrzymaliśmy się, aby autobus podrzucił pasażerkę, która miała przesiąść się na inny autobus - niestety autobus ten nigdy nie nadjechał, i tak spędziliśmy ponad godzinę czekając na poboczu. W końcu wróciła ona wraz z naszym przewodnikiem do autobusu.









W drodze powrotnej nasz przewodnik raczył nas różnymi opowieściami - między innymi o złodziejach na rykszach, którzy zamieniają się tuż przed końcem kursu i żądają horrendalnych sum za przejażdżkę, o agencjach widmo, o złodziejach na targowiskach (nawiasem mówiąc to właśnie tam postanowiliśmy się wybrać, aby dokończyć zakupy) i o niebezpieczeństwach włóczenia się po nocach po metropolii.





Byliśmy tam równo w okolicach szóstej trzydzieści, więc znowu większa część straganów była już zamykana - nam jednak udało się kupić drewniaka za 30 000, chociaż babka na początku chciała 200 000, potem doszły na 180 000, a potem okazało się, że inna babka obok ma to samo za 30 000 - no cóż tak bywa. Potem przyszedł czas na koszulkę z napisem Sajgon, co też nie odbyło się bez problemów: na początku 150 000 ostatecznie kupiona za tylko 40 000. Na sam koniec postanowiliśmy przejść się po obwodzie budynku i okazało się, że są tam sklepy tak zwanym fix price – kontrolowane przez państwo, gdzie ceny były bardzo niskim poziomie - szkoda, że nie przyszliśmy tutaj wcześniej,  obyłoby się bez tych wszystkich awantur przy targowaniu.




W drodze powrotnej do hotelu, gdzieś pomiędzy parkiem a główną ulicą, natrafialiśmy na widoki ludzi tańczących lub ćwiczących w rytm muzyki, młodych chłopaków wykonujących jakieś dziwne sztuki walki oraz grupy młodzieży grających w tzw. zośkę. Rano można było natrafić na ludzi grających w babingtona lub ćwiczących tai chi.




Po zostawieniu rzeczy w hotelu, spakowaliśmy się, widzieliśmy prysznic i wyszliśmy, na aby wrzucić coś do brzucha. Tym razem zatrzymaliśmy się w małej restauracji tuż nieopodal naszego hotelu. W trakcie jedzenia przyszedł nam pomysł, aby skorzystać z polecanych przez przewodnik Lonley Planet barów i wyjść gdzieś na drinka na dach jednego z wieżowców.




Wybraliśmy tak zwane party tower - niedaleko dzielnicy backpackersów skąd dobiegała głośna muzyka, którą było słychać w całej okolicy. Kiedy czekaliśmy na dole przy windach, aby dostać się na dach – podeszła do nas Pani na bramce i oznajmia, że obowiązuje dess code, i że nie możemy wejść w krótkich spodenkach - cóż maybe tomorrow - wróciliśmy do naszej dzielnicy i usiedliśmy w jednym z barów: ja zamówiłem drink z mango, Justyna ponownie mrożoną kawę. Zmęczeni wróciliśmy do hotelu by jak zwykle zasnąć w ciągu kilku sekund - jutro ostatni dzień.

Brak komentarzy: