piątek, 13 września 2013

Nasz ślub w Portugalii - dzień 1 - przygotowania i sesja


Szybko udało nam się odebrać bagaże, kupić bilety na metro i pokonać pod ziemia dystans do stacji Rossio, gdzie mieścił się nasz hotel. Przed budynkiem czekali już na nas rodzice (Artur z Kasia kupowali karty do telefonu), mama jak zwykle krzyknęła: Matko boska, jacy w chudzi…wy za mało jecie... Po chwili byliśmy już przy recepcji feralnego hotelu, kłócąc się z zaskoczonym nieco ta cala sytuacja pracownikiem. W trackie całej tej niemalże godzinnej awantury pojawiały się różne opcje, ale po telefonie o managera filmy o tajemniczym imieniu Vanessa, sprawa stanęła na przeniesieni nas do innego hotelu (Park Avenue), który miał lepszy standard. Dodatkowo zaproponowano nam zwrot kosztów biletów na metro oraz darmowe wifii w pokojach. Na miejsce dostaliśmy się podstawionymi pod hotel taksówkami, nasze pokoje okazały się przestronne i czyste - w międzyczasie pojawili się Artur z Kasia.


Naszedł czas na kolejny punkt - odbiór od florystki kwiatów na sesje oraz co najważniejsze odbiór rodziny Justyny z lotniska - wszystko w tym samym czasie. Z tego powodu postanowiliśmy się rozdzielić: my pojechaliśmy po bukiet, a rodzina Tomasza na lotnisko po resztę. Studio mieściło się w zupełnie nowej dzielnicy, której najbardziej rozpoznawalnym obiektem jest nowy dworzec Oriente, zbudowany podobnie jak większość budynków w okolicy na okazje Expo 98. Przechadzając się w otoczeniu znakomitej architektury, dotarliśmy w końcu do celu, w drzwiach przywitał nas znajomy z telefonu glos Marty - florystki, której angielski akcent wskazywał na konfekcje ze Stanami, jak nam się wydawało. Pomarańczowy bukiet wydawał się na początku nieco zbyt intensywny, jednak staranność wykończenia i dbanie o każdy szczegół imponowała.



W drodze powrotnej udało się nam jeszcze spróbować lokalnego wypieku z budki na dworcu, co chociaż trochę zaspokoiło nasz głód. Zadzwoniłem do Artura by sprawdzić gdzie są i już chwile potem jechaliśmy wszyscy w komplecie w stronę naszego hotelu. W gwarze rozmów miedzy nami słychać było szczególe przesiadki w Zurichu, piękne widoki z podchodzenia samolotu do lądowania, trochę zmoczenia i dużo ciekawości, co przyniosą następne dwa dni. Nie zwalniając tempa tuz po zakwaterowaniu wszystkich w pokojach zaczęliśmy się przygotowywać do naszej sesji, która miała się zacząć już za niecałe 2 godzin. W tym czasie rodziny zdecydowały się na zwiedzania centrum i miasta i wspólny obiad, na wieczór umówiliśmy się na kolacje w komplecie w okolicach hotelu. My zdarzyliśmy jeszcze odwiedzić lokalna Pastelarie i szybko zjeść, co nieco, niestety zbyt długo czas oczekiwania sprawił ze musieliśmy zamówione jedzenie zapakować na wynos.



Suknia od Cymbeline ślizgała się wypolerowanej posadzę hotelu, a mój niebieski garnitur dopełniał ten niecodzienny widok, kiedy razem z Natalia, uzbrojona w aparat wsiadaliśmy do zdezolowanego, pamietającego jak padał mur berliński mercedesa 180, z adekwatnym do wyglądu samochodu kierowca o aparycji cinkciarza za kierownica - ruszyliśmy, słonce powoli zaczęło zmierzać w kierunku horyzontu. Na miejscu, nieco opóźnieni spotkaliśmy naszego fotografa Nuna Palch’e, który przywitał nas krótkim: look at you… you guys look amazing. Ruszyliśmy wąskimi uliczkami w dół starej dzielnicy.



Co jakiś czas mijający ludzie zaskakiwali nas w przeróżny sposób: Weź mnie - powiedział młody chłopak, którego minęliśmy na schodach, czy to na Faceboka? - krzyknął facet stojący w drzwiach baru, zaraz potem z przejeżdżającego powoli samochodu rozległa się głośna muzyka, a siedząca w środku para zaczęła tańczyć w rytm przeboju z lat osiemdziesiątych wskazując na nas palcami… lepszego przywitania nie mogliśmy sobie wymarzyć. Po godzinie spacerowania, biegania, przysiadania i wreszcie skakania, poczuliśmy lekkie zmęczenie i musieliśmy złapać drugi oddech.





W tym czasie odwiedziliśmy jeden z punków, z którego widać panoramę miasta oraz przejechaliśmy się zabytkowym, żółtym tramwajem wypełnionym turystami - Nuno cały czas poganiał nas swym entuzjazmem do robienia przeróżnych akrobacji… kiedy zapadł już wieczór rozstaliśmy się w okolicach Rua Augusta i Conceciao.








Idąc w kierunku hotelu, spod którego mieliśmy odjechać taksówka, minęliśmy stoliki kawiarni, a właściwie jeden długi stol, przy którym siedziało jakaś setka facetów - wszyscy zaczęli wstawać, krzyczeć, klaskać - co utworzyło niezwykła meksykańska fale, (do których przyłączyli się także przechodnie) gratulujących nam ludzi - magiczne. Przechodząc przez hotelowy hol, nasze rodziny musiały zasłonić oczy, aby przypadkiem nie zobaczyć nas w pełnych strojach - to dopiero jutro.








Na wspólną kolacje wybraliśmy się do tego samego miejsca, co my wcześniej. Kelnerzy szybko i sprawnie policzyli stoliki i już po chwili wszyscy siedzieliśmy przy jednym, długim stole. Jedząc lokalne przysmaki (na jednym z talerzy wylądowała nawet ryba, która zmówiliśmy jeszcze po sesji, i po które skoczyłem w międzyczasie) i popijając lokalnym alkoholem nasz pierwszy wieczór w tym mieście dobiegał końca - powoli ogarnęło nas senne zmęczenie.

Przed lokalem, szybko naradziliśmy się, kto idzie spać, a kto dalej w miasto i po niecałej godzinie maszerowaliśmy już z Natalia i Damianem w stronę placu Rossio na ostatnie w tym pięknym mieście piwo. Tej nocy Lizbonę ogarnęło szaleństwo Vogue Fashion´s Night Out - zakupowe szaleństwo sklepów z moda, które odbywa się w wielu miastach na świecie. W oknach sklepów grają DJ’eje, tłumy wylegają na ulice, a zabawa trwa do białego rana. W trakcie naszego spaceru w jednym z takich miejsc Damian nawet złapał dla Natalii… no właśnie, co to było: cos na włosy?



 Kiedy dotarliśmy do końca, czyli do Praça do Comércio (skąd podobno wypłynęły statki Columba) Natalia już praktycznie spala? W tle majaczył most 25 de Abril wraz z posagiem Cristo-Rei. Nam z Damianem starczyło jeszcze sil na dwa zimne piwa tuz obok hotelu… i to był oficjalny koniec tego intensywnego dnia.

Brak komentarzy: