piątek, 13 września 2013

Nasz ślub w Portugalii - Dzień 2 - ślub


Ten dzień rozpoczął się od wspólnego śniadania w parterze hotelu. Justynie zostało jeszcze odebrać drugi (właściwy) bukiet kwiatów od Marty, a rodzinie Tomasza dwa samochody, które miały nas zawieźć pod ambasadę, a potem do kościoła. Ja w tym czasie zacząłem się powoli przygotowywać w hotelowym pokoju wysyłając w międzyczasie Damiana po zakup płyt dvd na zgranie muzyki - nie wiedząc, ze przepadnie on bez śladu na ponad godzinę, ku wściekłości Natalii.

Przed jedenasta Justyna była już z powrotem z pięknym, błękitnym bukietem - niedługo potem w naszym pokoju zjawiła się mama Justyny wraz z Karolina, które pomagały zakładać i wiązać suknię. Upal się wymagał na Lizbona coraz bardziej - przed hotel podjechali Artur z tatą wypożyczonymi samochodami (Seat Ibiza kombi i Nissan Qashqai) i zrobiło się nieco nerwowo - do ślubu cywilnego została już tylko godzina - pozostało już tylko wpisać docelowy adres w GPS i obłożeni bagażami ruszyliśmy w drogę.



Jechać tunelem czy nie? Teraz skręcić, czy to dopiero potem - padało, co jakiś czas, ale w końcu, odrobine po trzynastej dotarliśmy pod okazały budynek ambasady Polski. W środku przywitała nas ciepło Pani (w pasującej jak ulał do całej sytuacji niebieskiej sukience,) z która do tej pory mailowaliśmy i przeszliśmy do wypełnionego kwiatami pomieszczenia obok sali slupów.


Czekając Pani zapytała nas jeszcze o muzykę jaka sobie życzymy, zażartowałem, ze najlepiej cos Rhianny - skończyło się na tradycyjnym Mendelsonie. Chwile później w jego akompaniamencie, po skończeniu wszystkich formalności oraz nasmarowaniu palców kremem, (aby obrączki przeszły gładko), przeszliśmy do głównej sali, gdzie Pani w niebieskim usiadła za biurkiem, nasze rodziny z tylu, a świadkowie tuz obok. Zaczęliśmy podpisywać wszystkie niezbędne dokumenty, całość była dość poważna, ale my nie mogliśmy się przestać uśmiechać - byliśmy radośni, a jednocześnie podekscytowani.





Po chwili do podpisywania przystąpili Natalia i Artur, którego mina, aparycja oraz tło, w jakim się znalazł nadało sytuacji z powrotem należyte dostojeństwo - ktoś z tylu powiedział nawet, ze wygląda jak Prezes. Zakładanie obrączek poszło zaskakująco gładko, podobnie jak gratulacje - nieco kłopotliwe okazało się rozbiegnie zdjęć, bowiem w tym celu poróżowaliśmy wszystkie krzesła i usiedliśmy wspólnie na jedynej kanapie w okolicy - tak powstały najbardziej oficjalne jak do tej pory zdjęcia rodowe naszych rodzin. Kiedy wychodziliśmy tato Tomasza z sobie tylko znanego powodu, usilnie domagał się flagi Polski, i w końcu dostał miniaturkę, która od tego momentu zacznie pojawiać się w zaskakujących momentach tego wyjazdu? Przed wyjazdem do kościoła zdążyliśmy jeszcze zrobić serie zdjęć w ogrodzie budynku ambasady: wszyscy ze wszystkimi, w rożnej konfiguracji oraz jedno przed budynkiem z flagami Polski i UE - po godzinie ruszyliśmy dalej.

Nasz GPS dalej miał problemy z informowaniem nas z wyprzedzeniem, który zjazd wisząc, wiec przed kościołem byliśmy nieco później niż zakładaliśmy. W ferworze wszystkiego nie zorientowaliśmy się ze temperatura na zewnątrz przekraczała 30 stopni, co dało się nam wszystkim odczuć, kiedy czekaliśmy na rozpoczęcie części kościelnej.


Sama kościół Odivelas jest dość nowy i mieści się na niewielkim wzniesieni, pomiędzy nowa zabudowa dzielnicy. Na 20 min. przez planowanym rozpoczęciem pojawił się ksiądz Dariusz, który przywitał nas chłodnym: dokumenty poproszę. Kiedy Artur i Natalia wypełniali dokumenty, Damian został poinstruowany jak się włącza muzykę (ten sam marsz Mendelsona), ja natomiast wyczekiwałem naszego spóźnionego fotografa, który zabłądził gdzieś pomiędzy budynkami Odivelas.





Nieco po godzinie piętnastej zjawił się w końcu Nuno, muzyka była gotowa, formalności skończone, a nasze rodziny zwarte i gotowe… chyba bardziej niż my. Podchodząc do ołtarza z Justyna pod ręka zauważyłem, ze nasz ksiądz nie przykładał zbytnio uwagi do szczegółów, gdyż spod sutanny wystawały sportowe obuwie, a kiedy wznosił ręce albo kielich, swe położenie ujawniał także stylowy zegarek… nie wiem, czemu żale zawsze zakładałem ze strój księży jest…, że wszystkie części garderoby są dopasowane.







Kiedy nastąpił najważniejszy chyba moment powiedzenia przysięgi, zaschło mi w gardle i pierwsze słowa wypowiedziałem jakby nie zrozumiale. Na ratunek pospieszył prowadzący, który w którymś momencie podał wino z kielicha - Justyna wypiła tylko małego liczka, a mi przypadło obalić cały kielich. Głośnie zakrztuszenie rozlega się po całym kościele chwile potem, to ja niemogący wpić całej ilości czerwonego, rozgrzewającego (chyba Porto) napoju mszalnego. Zakładanie obrączek udało się zrobić bez większej wpadki, właściwie wszystko trwało zaledwie chwile z naszej perspektywy, bo nim zdążyłem pomyśleć, ksiądz powiedział: ogłaszam was mężem i zona…, po czym dodał: można się teraz pocałować czy cos.


Wychodząc w akompaniamencie muzyki, tuz przed wejściem zostaliśmy zgodnie ze zwyczajem obsypani walutą, a następnie przeszliśmy w okolice niewielkiego parku po drugiej stronie na ostatnia przed odjazdem sesje z naszym fotografem.





Pierwsza lokalizacja był biały mur, za którym mieścił się cmentarz, lecz fakt ten spowodował uczucie niepewności wśród gości i przeszliśmy w otoczenie zieleni… tam powstała seria całkiem zabawnych wspólnych zdjęć.






Ruszając samochodami, (które w tajemniczy sposób, podobnie jak kościół zostały przystrojone) skierowaliśmy się w stronę słynnego mostu Vasco da Gammy, którego grzech byłoby nie zobaczyć.





Zaaferowani jego skalą, zapomnieliśmy się ze w jednym z aut nie ma już benzyny i trze natychmiast zatankować… na szczęście stacja była tuz niedaleko. W drodze na Peniche słonce zaczęło powoli wędrować w stronę horyzontu, kładąc się ciepłym światłem na malownicze miasteczka, samotne wiatraki i pola winorośli. Po godzinie przejeżdżaliśmy już ciasnymi uliczkami Peniche, by w konchy dotrzeć do naszego hotelu. Tam w zasadzie spędziliśmy zaledwie kilka chwil, po czym ruszyliśmy niejako polna droga wzdłuż skalistego nabrzeża półwyspu w stronę naszej restauracji - Nau de Corvos.


Przed wejściem znowu w tajemniczy sposób pojawił się chleb (upieczony przez tatę Tomasza) i sól, którymi zostaliśmy przywitani, po czym weszliśmy do środka. Tam czekała na nas zarezerwowana przestrzeń z przepiekanym widokiem na ocean przez szklana szybę modernistycznego budynku.




Biesiadowanie rozpoczęliśmy od lampki portugalskiego wina musującego, przy którym wznieśliśmy toast oraz podziękowaliśmy gościom za przybycie. Następnie podano przekąski z owocami morza, rybami i mięsem, do których dołączył zaraz krem z warzyw. Przed głównym daniem wyszliśmy wszyscy na taras zobaczyć zachód słońca, który malowniczo rozciągał się nad bezkresem oceanu - woda tego dnia była spokojna i cicha.  Do tego wszystkiego dołączyły za chwilę lokalne wina z okolic Peniche, które zostały nam podane tuż po powrocie z tarasu. Wtedy też na stołach wylądował wyśmienity krem z warzyw, podany z owym chlebem pieczonym przez tatę Tomasza, który poprosiliśmy aby pokroić.





Kiedy nasz opiekun zapytał po cichu o potwierdzenie kto co zamawiał jako danie główne, rozpoczęły się ponownie negocjację. Po małych zmianach każdy z nas otrzymał oczekiwane danie – ja zajadałem się pysznym dorszem łowionym dosłownie w okolicznych wodach. W okolicach godziny jedenastej na stół wjechał tort z naszymi imionami, przyozdobiony białymi perłami – jadalnymi? W tej chwili swą obecność ujawnił także mer Peniche, który siedział w innej części restauracji – wyglądał dosłownie jak Asterix. Kiedy rozdaliśmy pokrojony tort (uwzględniając także kucharzy, kelnerów i samego mera), usiedliśmy wszyscy przy sole i wsłuchiwaliśmy się w opowieści o lokalnym folklorze.





Mer zachwalał Peniche i wypytywał o szczegóły naszego ślubu. Na koniec dostaliśmy w prezencie od niego makrele w puszkach prosto z półwyspu oraz serdeczne życzenia. Kiedy zbliżał się moment tańców, na stół obok przywędrował bufet składający się ze świeżych owoców morza, przekąsek, warzyw oraz grillowanego mięsa – zaczęliśmy wylegać na parkiet.



Nasze roztańczenie potrzebowało czasu, ale po niespełna 20 min. nieśmiałego dąsania wężyk już był gotowy. Niczym w starych telefonach Nokia, omijaliśmy kolejne przeszkody, stoliki, meble, wychodząc na taras i wracając z powrotem do środka. Potem wróciliśmy na główny parkiet, gdzie tata Tomasza pokazywał co znaczą lata doświadczenia na potańcówkach i tzw. dancingach.




My w miedzy czasie poprosiliśmy o zapakowanie jedzenia, słusznie przewidując, że nie ma najmniejszych szans na zjedzenia chociaż połowy z tego co nam podano – zbliżała się pora powrotu do hotelu. Wracając podśpiewywaliśmy sobie i próbowaliśmy poukładać myśli z tego niezwykle intensywnego dnia. Na zakończenie jeszcze usiedliśmy w wąskim gronie na hotelowym tarasie, popijając nasze rozmowy winem z restauracji oraz wsłuchując się w szumy dobiegające z oceanu…, a może z naszych głów. Sygnał do pójścia spać dała nam pewna Pani, która z balkonu powyżej poprosiła o ciszę, gdyż dochodziła już 3:00…

Brak komentarzy: