czwartek, 19 września 2013

Wietnam - Dzień czwarty


Rano zgodnie z zaleceniem naszego przewodnika Tam’a wstaliśmy o 7: 00 rano, aby mieć czas na spakowanie się i zjedzenie śniadania. Na stole powitały nas tym razem pyszna ryba, jajecznica, tradycyjna zupa Pho oraz inne ciekawe smakołyki.






Na górnym pokładzie znajdowały się leżaki, z których podziwialiśmy mijające nas skaliste wysepki, porośnięte drzewami w każdym możliwym miejscu. Statek powoli dryfował w kierunku portu, skąd mięliśmy wracać do Hanoi. Dwie pary z niewiadomego kraju przesiadły się już na inny statek, francuzi postanowili zostać (z powodu choroby) w okolicy, a nad zatokę nadciągał tajfun, wstrzymując wszystkie wycieczki – nasza załapała się w ostatniej chwili. Wpływając do portu zobaczyliśmy te wszystkie łajby, które miały dziś zawieźć kolejną porcję turystów – cumujące jedna przy drugiej w konfiguracji, która zdaje się nie miała końca. Zanim zeszliśmy na ląd udało się zjeść jeszcze lunch i chwilę porozmawiać z naszymi kompanami.




Czekając na naszego busa, zobaczyliśmy jak funkcjonuje tu maszyna turystyczna – wszyscy się tak jakby znają: kierowcy, przewodnicy, kelnerki itd. i wszyscy tak jakby się jednocześnie rozliczają: ja dam Ci moich turystów, tym weź tamtych, tych posadź do restauracji, a tym trzeb prywatny samochód – cóż w końcu to kraj komunistyczny, gdzie wolno samemu zarabiać. Nasz bus w końcu się zjawił i rozpoczęliśmy nasz powrót do stolicy. W środku zastaliśmy dość osobliwą rodzinę: z tyłu siedziały dwie kobiety Azjatki mówiące słabszym angielskim, dwoje dzieci ze świetnym angielskim, obok nasz tata o europejskich rysach twarzy z amerykańskim akcentem, a tuż za nim Azjata z takim samym poziomem języka. Słuchając ich rozmów (tatusiu a czy ty jesteś mądrzejszy od mamusi? – nie wiem, nie odpowiem Ci na to synu), zastanawialiśmy się jak oni się dobrali, za oknem mijaliśmy tzw. prowincję: łańcuchy domów, z których o dziwo większość była nowa, ale w koszmarnym stylu mieszanki postkolonialnego kiczu z lekką nutą wietnamską - a wszystko to w pstrokatych kolorach rodem z ukraińskiego dalekiego wschodu.


Hanoi przywitało nas korkami, smogiem i tłumami na ulicach – zbliżał się już wieczór. Po chwil byliśmy już jednak w naszym hotelu – Madame Moon, gdzie ponownie przywitał nas sympatyczny Pan z recepcji. Odebraliśmy nasze bilety na pociąg do Sapy, ogarnęliśmy się, przepakowaliśmy plecaki i ruszyliśmy z powrotem do centrum. Przed kolacją chcieliśmy jeszcze zobaczyć świątynie w centrum, niestety okazało się, że są już zamknięte, ale szczęście nam dopisało, bo tuż obok jedna była otwarta i w dodatku odbywała się tam jakaś uroczystość – ciekawy spektakl. W okolicach jeziora zobaczyliśmy sporo młodzieży – to chyba jedno z popularniejszych miejsc spotkań dla młodzieży, która przebiera się w tzw. śmieszne stroje, lub przywdziewa śmieszne gadżety np. okulary z wąsem.



Kolacja także i tym razem w pysznym Gecko, ale tego wieczoru zaczęliśmy od kurczaka z orzechami nerkowca, crepes z bananami oraz świeży sok z mango oraz zimne piwo Tiger. O 20:30 ponownie wylądowaliśmy hotelu, skąd zieloną taksówką dojechaliśmy na dworzec, a wiózł nas idiota, który kierował jak idiota i wysadził nas w podobny sposób, a na koniec udawał, że nie ma wydać z 200 000 VDN. Po wymianie voucherów na prawdzie bilety, pod opieką samozwańczego przewodnika dotarliśmy do naszego wagonu.



W naszym przedziale (całkiem schludnym i czystym – miał nawet gniazdko 220V) zastaliśmy parę małomównych Hiszpanów, a w przedziałach obok grupę głośnych Australijczyków. Rozpakowaliśmy potrzebne rzeczy i przygotowaliśmy się do snu – za oknami obrazy z Hanoi, z których jeden wydał się nader ciekawy: otóż przejeżdżając przez długi i wąski most kolejowy, zobaczyliśmy mnóstwo par stojących przy barierce, obejmujących się, trzymających za rękę, śpiących czy nawet kłócących się ze łzami w oczach (to chyba kolejne miejsce, gdzie młodzi Wietnamczycy uwielbiają spędzać swój czas wieczorami)… ahh już wiem dlaczego: z tego mostu jest zatrważający widok na miasto nocą – jak w filmach.

Brak komentarzy: