środa, 18 września 2013

Wietnam - Dzień trzeci


Rano pobudka o 6:45 lokalnego czasu – jakimś sposobem nie odczuwaliśmy różnicy czasu. Nasze śniadanie znajdowało się w małej restauracji naprzeciwko hotelu. Trzeba przyznać ponownie, że jedzenie było bardzo dobre: świeże soki, mini naleśniki czy najróżniejsze, nieznane nam owoce.



Z tarasu na pierwszym piętrze podziwialiśmy poranny zgiełk na ulicach Hanoi: jadące do szkoły dzieci na skuterach, mini bary z mini krzesełkami i zupą Pho na śniadanie (bardzo lubiane przez lokalnych) czy Pani z poranną prasą (także na skuterze) dla zainteresowanych. W okolicach 8:15 siedzieliśmy już na dwóch ostatnich miejscach w naszym busie do Halon Bay - pilot ostrzegł, żeby się nie bać jazdy bo tutaj tak po prostu się jeździ – miał na myśli wyprzedzanie na trzeciego, jazdę po drugiej stronie ulicy czy jechanie bardzo blisko innych pojazdów.

Krajobraz z za okna przypomina nie kończące się miasto liniowe z dziesiątkami barów, sklepów, warsztatów czy sklepów poprzerywanie co jakiś czas zielonymi polami ryżowymi . Po drodze zatrzymaliśmy się na tzw. postoju: czyli sklepie dal turystów połączonym z warsztatem kamieniarskim: można było np. zjeść pyszną zupkę, kupić sobie suszone owoce mango i zamówić nagrobek z marmuru z dostawą do domu.



Po około czterech godzinach byliśmy już na miejscu, skąd po chwili wyruszyliśmy naszą łodzią w kierunku zatoki. Dokładnie jak w folderze  - westchnęła Justyna, kiedy otworzyliśmy drzwi do naszej kajuty. Chwilę potem, pokład wyżej usiedliśmy do obiadu, gdzie poznaliśmy naszych współtowarzyszy: dziewczynę z Izraela oraz parę Francuzów. Naprzeciwko przy stoliku siedziały dwie pary z kraju, które porozumiewały się językiem bliżej nam nieznanym – chyba był to węgierski.

Po południu dotarliśmy do jaskini, która zrobiła na nas ogromne wrażenie. Była nieco mniejsza od tej na Borneo, ale za to skalne formacje były o wiele bardziej spektakularne – wręcz inspirujące.  Kiedy wychodziliśmy zostałem poproszony o zrobienie tzw. zdjęcia na feja przez parę jak się wydawało nieśmiałych Azjatów: kiedy jednak chwyciłem urządzenie, przygotowany do zdjęcia – zmienili się nagle w osoby które z obiektywem obcują od dziecka. W pewnym momencie, po kilku zdjęciach postanowiłem to przerwać (kiedy ona uwieszona na nim zaczynała ściągać jego koszulę) i odrobinę onieśmielony – oddaliłem się w stronę naszej łodzi.





Łódź zatrzymała się obok plaży pełnej turystów – nasz sympatyczny przewodnik oznajmił, że mamy półtora godziny na wejście na szczyt góry i kąpiel w zatoce. Widok na górze był warty wysiłku – cała zatoka, z małymi statkami i dziesiątkami wysp, aż po horyzont oraz kolory działały na nas jak płachta na byka – zrobiliśmy mnóstwo zdjęć. Na dole to ja „udałem” się do wody (w życiu nie kąpałem się w tak ciepłej wodzie), a zaraz po mnie Justyna – słońce zaczęło się powoli chować za górami, zmieniając scenerię w dobrej klasy lanszaft.




Ostatnim punktem tego dnia było zacumowanie w małej zatoce, skąd wyruszyliśmy dwójkami w kajakach – eksplorując okolice. Była ona dość malownicza, bo aby dostać się do sąsiedniej zatoki trzeba było przepłynąć przez skalny tunel. Po drugiej stronie woda stała nieruchoma, było cicho – można było usłyszeć każdy szmer, plusk itd. Jedynym zakłóceniem okazały się małpy, które urządziły sobie spotkanie przy jednym z drzew – co ciekawe wcale się nie bały, kiedy podpłynęliśmy do nich na odległość naszego kajaka.


Wieczór zakończyliśmy kolacją w naszej łodzi: mieszanka warzyw z kurczakiem, a dla mnie zimne piwo Hanoi. Po kolacji dopadło nas zmęczenie (była 20:30), więc szybko położyliśmy się spać. Obudził nas hałas innej łodzi, która zdaje się próbowała przycumować do naszej, kiedy wyszedłem na pokład – okazało się, że nadciąga burza i wszystkie łodzie związują się razem w jeden ciąg , aby lepiej znieść nadciągające problemy. Wracając do kajuty profilaktycznie sprawdziłem, gdzie są koła ratunkowe…

Brak komentarzy: