czwartek, 26 września 2013

Wietnam - Dzień jedenasty


Rano dopakowaliśmy do naszych plecaków ostatnie rzeczy i razem z nimi zeszliśmy na śniadanie. Tam po konkretnym posiłku (tym razem skorzystałem opcji omlet) w okolicach siódmej zostaliśmy zawołani do naszej taksówki. Od obsługi hotelu dostaliśmy jeszcze po butelce wody i razem z innymi białymi turystami ruszyliśmy na lotnisko udana Da Nang. W trakcie jazdy wymieniliśmy kilka zdań z naszym towarzyszem i już na po niecałych czterdziestu minutach wyciągaliśmy nasze plecaki z samochodu. Na końcu nasz kolega zapytał ile zapłaciliśmy i kiedy usłyszał że było to 15 dolarów nieco posmutniał - odchodząc usłyszeliśmy jęk rozpaczy: fiftin dolarssss – ciekawe, czy zapłacił tyle co my? Zanim nadaliśmy nasze bagaże postanowiliśmy je szczelnie owinąć w folię (60 000 VDN) i przepakowaliśmy ostatnie drobiazgi.

Odprawa poszła sprawnie i już po godzinie siedzieliśmy w naszym samolocie. Pech chciał, albo jak twierdzi Justyna – klątwa, że zostaliśmy otoczeni matkami z małymi dziećmi i nie trzeba chyba dodawać, że żadne z nich nie było zachwycone lataniem: bardzo, ale to bardzo głośno wrzeszczały jeszcze zanim samolot wzbił się w powietrze. W akompaniamencie takiej muzyki musieliśmy przetrwać nasz lot do dawnego Sajgonu - miasta organizmu, najbardziej nowoczesnego z miast Wietnamu.


Po wylądowaniu i odebraniu bagażu poszliśmy zapytać Pani w informacji - ile powinna kosztować taksówka do centrum – powinna kosztować ok. 100 tysięcy powiedziała, co wprawiło nas w osłupienie, gdyż owe centrum leży zaledwie kilka przecznic od lotniska. Ostatecznie postanowiliśmy wypróbować lokalny autobus (5 000 VDN), z dość aroganckim kierowcą (jak to bywa wśród kierowców busów) typu służbista, który najpierw ruszył, a potem zatrzymał się i kazał wszystkim wyciągnąć bilety. Jedna dziewczyna miała chyba złą zniżka lub zły bilet, więc musiała jeszcze coś tam dokupić.

Mijając kolejne zabudowy tego ogromnego miasta śledziliśmy na mapie, gdzie jesteśmy – taki swego rodzaju prymitywny GPS – po powrocie obiecaliśmy kupić sobie smartfony. W okolicach dużego ronda postanowiliśmy wysiąść i resztę drogi pokonać na piechotę, kierując się w rejon dzielnicy backpack’ersów. W hotelu, który wybraliśmy z LP warunki okazały się dość kiepskie jak za tą cenę, postanowiliśmy więc szukać dalej - ostatecznie trafiliśmy pod strzechy hotelu Spring - jednego z pionowych klocków, jakże charakterystycznych w tej części miasta. Nasz pokój znajdował się na trzecim piętrze, a sam hotel zwrócony był elewację w stronę parku


Po odświeżeniu się i relaksie zeszliśmy na dół dokończyć formalności i ruszyliśmy na tak zwane miasto - najpierw w poszukiwaniu jedzenia. Zupełnie nie daleko znaleźliśmy miejsce rekomendowane przez Lonely Planet, znajdujące się w wąskiej uliczce, o której czas całkiem zapomniał.  Tym razem zamówiliśmy smażony ryż z kurczakiem podanym w przekrojonym na pół ananasie, do tego wołowinę z warzywami, mrożoną kawę, a dla Justyny pancakes, ryż z kurczakiem cashew nuts i sok ze świeżego mango. Miejsce okazało się pyszne i jest naprawdę godne polecenia. Potem ruszyliśmy w poszukiwaniu agencji, która organizuje wycieczki do delty Mekongu i tuneli Chu Chi.




Na pierwszy ogień poszły agencje rekomendowany przez Lonely Planet - jedna okazała się dość droga, ale pewnie miała najlepszą jakość usług. Druga to totalna masówka z grupami po 20-50 osób - było jeszcze kilka innych nie wartych uwagi. W jednej miałem do czynienia z babką, której sposób sprzedawania usługi powinien być w podręcznikach: czy szczerość kiedykolwiek z Ak 47 powiedziała na mnie patrząc mi prosto w oczy i trzymając się za ręce – mając przy tym aparycję świnki i Pigi – tą z długimi rzęsami. Sekundę później zdjęcia zmieniając zupełnie ton i obracając się na obrotowym krześle, pokazywała mi już zdjęcia innych turystów i udowadniała, że kartalogowe obrazki z innych agencji to zwykłe oszustwo. Dodam tylko, że strzelanie z broni używanej podczas wojny w Wietnamie to jeden z tak zwanych high lights wycieczki do tuneli Chu Chi. Nasz wybór ostatecznie padł na malutką agencję znajdujące się w małej uliczce tuż obok znanej agencji PXN. Nasza wycieczka zaczynała się o ósmej rano spod naszego hotelu, gdzie odebrać nas miał bus z przewodnikiem.



 Z racji tego że była dość późna pora i nie było już czasu na zwiedzanie Muzeum Wojny,  postanowiliśmy podejść na Market i zrobić zakupy: czyli prezenty dla rodziny i pamiątki dla nas. Zaczęliśmy od kawy, którą to sprzedał nam (czytaj wciskał) metro seksualny wietnamski chłopak, uwijając się przy tym w niesamowity sposób - przestępując kolejne próbki kawy i podsuwając tam pod nos. Zapach wietnamski kawy nie ma sobie równych. Kupiliśmy łącznie półtora kilograma kawy wraz z maszynkami do jej parzenia. Potem przyszedł czas na podstawki, pudełka, ludzik dla małego Roberta itp. Okazało się że przepłaciliśmy o jakieś 40 procent - jak sobie potem policzyliśmy.






Generalnie stoiska na markecie zamykały się już, co znacznie przyspieszyło podejmowanie decyzji. W miarę zadowoleni z takiego obrotu sprawy wróciliśmy jeszcze na chwile do hotelu zostawić zakupy i ruszyliśmy do centrum Sajgonu (jak to brzmi) odszukać polecane przez wszystkich restaurację, znajdującą się w podwórku tuż przy hotelu Sheraton i budynku teatru. Miejsce okazało się dość ekskluzywne (ceny na to wskazywały), ale mimo wszystko postanowiliśmy tam zostać. Zamówiłem wołowinę z grilla i warzywami, do zawijania w rice paper, do tego przepyszna z papai i orzeszkami. Justyna mini ricecakes z warzywami oraz tradycyjnie soki z mango, passionfruit, no i na koniec  zimny Tiger beer. Wszystko to podane w doskonały sposób i w przyjemnej oprawie mini ogródka na podwórku. Tylko pogoda się nam zepsuła -  zaskoczyła nas ulewa, odcinając praktycznie powrót do hotelu.




Przy płaceniu rachunku pojawi się pewien problem - okazało się, że kelner zamówił dla mnie inne, znacznie droższe (przypadek?) danie i nasz rachunek osiągnął niebezpieczny poziom. Postanowiliśmy to jednak zdecydowanie wyjaśnić i ogromna suma w sposób magiczny zmniejszyła się. Zupełnie inna sprawą był nasz powrót do hotelu. Justyna założyła ponczo, bo miała tylko jedne buty które potrzebowała mieć na następny dzień, a ja po prostu szedłem w moich klapkach, która świetnie się sprawdzimy w tych warunkach.

Po powrocie do hotelu zażyliśmy rozgrzewające prysznic i ponownie zasnęliśmy jak susły - jutro nowy dzień delta Mekongu.

Brak komentarzy: