sobota, 21 września 2013

Wietnam - Dzień szósty


Następnego dnia mieliśmy się zjawić o 9:30 przed hotelem na parterze, którego znajdowała się agencja organizująca nam trekking z miejscowym przewodnikiem po okolicznych wioskach. Z racji tego wstaliśmy o 7:30, aby zjeść pyszne śniadanie w Lizardzie (naleśniki, kawa, dżem z mango, omlet, tosty oraz herbata zielona), i aby zdążyć kupić pamiątki z Sapy na porannym markecie. Nie zostało nam zbyt wiele czasu, więc udało nam się tylko mniej więcej zadecydować co chcemy przywieźć z tego miejsca.




Nasz trekking nie zaczął się oczywiście o wspomnianej godzinie – czekając  obserwowaliśmy jak kolejne grupy miejscowych kobiet nagabywały czekających razem z nami turystów. Było nas kila par: Koreańczyk z matką, Chilijczyk z Niemcem, dwójka Japończyków i ktoś jeszcze, ale nie za bardzo pamiętam. Przydzielono nam trzy kobiety: młodą dziewczynę jako przewodniczkę, już nie tak młodą, ale za to przebojową kombinatorkę, jedną starą babę i małą dziewczynkę. W takim to oto gronie ruszyliśmy w dół miasteczka, nawiązując pierwsze znajomości. Nasz bus czekał na nas zaraz jak skończyły się zabudowania, wsiadając robiliśmy zdjęcia tarasów ryżowych otaczających dolinę by po chwili ruszyć w kierunku pierwszej z wiosek, mijając co jakiś czas piesze wycieczki białych turystów – jeden z nich zbierając przydrożne śmieci chyba znał się z kierowcą bo samochód zwolnił by panowie pozdrowili się serdecznie.





Schodząc w dół w kierunku zabudowań mijaliśmy co jakiś czas grupy dzieci (which country… buy something?)oraz mieszkańców wiosek (which country… buy something?) oraz tradycyjne zabudowania kolejnych wiosek, rozrzucone luźno wśród zielono-żółtych pól ryzowych. W okolicach 12:30 dotarliśmy na lunch  w tzw. homestay, gdzie zaserwowano nam noodels i świeżo kupione banany. Podczas jedzenia znowu nadarzyła się okazja, żeby trochę lepiej się poznać z naszymi kompanami. Koreańczyk wyciągnął z portfela zdjęcie swojej córki i zaczął opowiadać, że tak naprawdę to mieszka w Wietnamie, bo jest pracownikiem fabryki LG w Hanoi. Jak się okazało ten kraj jest jednym z największych producentów telefonów komórkowych na świecie.





Podczas tego posiłku mieliśmy także ostatnią okazję, aby poobcować z naszymi lokalnymi dziewczynami – handlarkami, bo jak się nam skarżyły muszą wracać do domów, czyli do następnych wycieczek. Jeden z nas (z Chili – tak nazwę Chile wypowiadała jedna z dziewczyn) postanowił kupić to i owo oraz zrobić pamiątkowe zdjęcie z załogą, a nasz Niemiec zaczął opowiadać ja najprawdopodobniej minęliśmy się wczoraj jadąc skuterem na przełęcz Tram Tam.




Kiedy nasza przewodniczka zasnęła na łóżku w środku jednego z zabudowań (popołudniowa drzemka), ja ruszyłem eksplorować okolicę. Kiedy  idzie się razem w grupie turystów, wydaje się, że wszystko to jedna wielka makieta zrobiona pod nas (my = portfele na nogach), ale kiedy się nieco zboczy – okaże się, że życie toczy się całkiem normalnie: dwóch chłopców grających w kule, dzieci skaczące ze studni, ktoś odpoczywa na werandzie, a tam dalej w tle jakieś słomkowe kapelusze robią coś w polu. Z odrywania obudziło mnie szczekanie psa (a właściwie suki), która karmiła swoje małe i gdy mnie zobaczyła – zerwała się ze wściekłymi oczami w moją stronę. Mówiąc ogólnie – oddaliłem się i dołączyłem do wspinającej się ku górze wycieczce.





Po dłuższej chwili dotarliśmy stromym zboczem do malowniczego wodospadu, gdzie większość z nas z powodu żaru lejącego się z nieba – zamoczyła się w orzeźwiającej wodzie. Po krótkiej przerwie ruszyliśmy w dół ku ostatniej z wiosek, gdzie część osób zdecydowała się zostać na tzw. homestay, czyli noc w jednym z typowych, wiejskich domów. Po drodze przeszliśmy przez ciekawy most linowy, minęliśmy grupę dzieci kąpiących się w strumyku o raz stado bawołów.






Nasz bus wysadził nas ponownie przed targowiskiem, gdzie zgodnie z planem kupiliśmy sobie pamiątki: Justyna wytargowała szal, a ja czapkę, które udało się wytargować z początkowych 450 na 200 000 VDN. Na obiad udaliśmy się do restauracji View, gdzie zjedliśmy naleśniki na słodko, po czym wróciliśmy do hotelu. Tu musieliśmy zapłacić za prysznic (30 000 VDN – co za zdzierstwo), przebraliśmy się, spakowaliśmy i czekaliśmy na nasz transport, którym o 17:00 mieliśmy ruszyć z powrotem do Lao Cai. W rzeczywistości wyruszyliśmy przed szóstą, bo kierowca zbierał jeszcze innych ludzi sprzed różnych hoteli – pożegnaliśmy Sapę.



W okolicach 19:30 dotarliśmy na plac przed dworcem, gdzie odebraliśmy bilety na pociąg, a jeszcze rzutem na taśmę zdążyłem kupić prowiant w jednym z okolicznych sklepów. Co ciekawe kiedy wszedłem do pierwszego lepszego, Pani jak zobaczyła, że się dłużej zastanawiam… wygoniła mnie na zewnątrz – w drugim sklepie przyjęli mnie już z otwartymi rękami. Kiedy wróciłem do czekającej na mnie w holu głównym dworca Justyny – właściwie zapowiadano nasz pociąg i ruszyliśmy razem z wielkim tłumem w kierunku wagonów. W naszym przedziale zastaliśmy parę sympatycznych Australijczyków (starsze małżeństwo z Adelajdy), z którymi zaczęliśmy rozmawiać o Wietnamie i podróżowaniu po Australii. Polecili nam kilka miejsc – min. Kangaroo Island oraz północ kraju. Kiedy kładliśmy się spać, Pan Australijczyk rzucił, żeby go przydusić poduszką jak będzie chrapał… nawet nie wiedział jak bardzo byłem tego bliski kilka godzin później.

Brak komentarzy: