niedziela, 22 września 2013

Wietnam - Dzień siódmy


Po szybkim spakowaniu się i pożegnaniu z naszymi Australijczykami ruszyliśmy w pospiechu przed dworzec szukać zielonych (z normalnymi cenami) taksówek. Okazało się, że stały one tuż przy wagonach i dość szybko wszystkie zniknęły – zostało nam szukać ich dalej przed dworcem. Pojawiła się nawet jedna taka, która wysadziła pasażera przed dworcem, ale zaraz spod ziemi wyskoczyła jakaś baba – opierdoliła taksiarza, trzasnęła drzwiami i… machnęła energiczne ręką żeby odjechał. Czas nas gonił nieubłaganie, więc nie mając wyjścia zabraliśmy się z jednym z cwaniaczków (na początku 100 000 – potem 40 000 VDN) te kilka ulic pod biuro Vietnamese Airlines, gdzie czekały busy zabierające pasażerów tej linii na lotnisko. Pech chciał, że pierwszy odjeżdżał o 6:00, my musieliśmy w zasadzie być już w drodze, więc zgodziliśmy się pojechać z jego znajomkiem za 300 000 VDN (wygodną sedanem), co miało zająć niecałą godzinę. Hello my friends – powiedzał nieznajomy Wietnamczyk, który dosiadł się do naszej taksówki – cóż można było się tego spodziewać.


W Wietnamie – jeżeli chodzi o transport – sprawa wygląda tak: w zatłoczonych miastach nie ma za bardzo świateł, znaków, przejść dla pieszych itd., stąd ruch odbywa się płynnie – samochody, a raczej skutery jadą wolno, ale za to nikt się nie zatrzymuje – jedyne co trzeba – to uważać na nie zbliżenie się do sąsiada – czyli swarm. Pomiędzy miastami to już inna sprawa: pojazdy jadą nie wiele szybciej (to chyba po prostu nawyk kierowców), jest ich o wiele mniej i w efekcie pokonywanie odległości trwa w nieskończoność.
Kiedy w końcu dotarliśmy na lotnisko, odszukaliśmy gościa, który foliuje bagaże (60 000 VDN), przeszliśmy kontrolę i spokojnie, z niewielkim zapasem poczekaliśmy na wejście na pokład. Trzeba przyznać, że obsługa VietJet Air nie budzi żadnych zastrzeżeń – wszystko na luzie i o czasie.



W Da Nang, po wylądowaniu rozpoczęła się walka o taxi do centrum, które znajduje się zaledwie 2 km od budynku terminalu. Pani w informacji turystycznej zarzekała się, że jedyna opcja to taxi za 60-90 000 VND, my jednak wiedzieliśmy, że gdzieś jest przystanek busa. Najpierw jednak spróbowaliśmy potargować się o taksówkę (niby mitter taxi i fixed price, a jednak trzeba to robić), potem była też opcja podwózki skuterami (za 40 000 VDN), a na końcu nieistniejący bus – ostatecznie zabraliśmy się z taxi za 55 000 VND + parking ticket, którego (po awanturze) udało się nam nie zapłacić.


W okolicach dworca kolejowego (skąd za dwie godziny mieliśmy ruszyć do Hue) rozglądaliśmy się za jakimś ciekawym miejscem na śniadanie. W jednej z otwartych restauracji, gdzie udało nam się znaleźć menu śniadaniowe – odbywało się jednocześnie wesele, więc zajadając się bagietkami z dżemem i masłem, owocami oraz kawą i herbatą – podziwialiśmy ostatnie przygotowania i pierwszych, zjawiających się gości.



Nasz pociąg przyjechał niemalże punktualnie, a my uzbrojeni w świeżo zakupiony prowiant, odszukaliśmy nasz przedział, w którym zastaliśmy sympatyczną Wietnamkę w dojrzałym wieku. Kiedy za oknem przemijał spektakularny krajobraz wybrzeża (trasa do Hue należy do jednej z najbardziej malowniczych), my gawędziliśmy o naszych krajach, o kuchni, o ekonomii i generalnie o tym – jak żyć. Okazało się, że zna Polskę (studiując w Moskwie w latach siedemdziesiątych poznała kilka osób z naszego kraju), a jej córka studiuje we Francji – stąd wiedziała sporo o tym jak jest w Europie, mówiąc generalnie. Z ciekawszych rzeczy powiedziała nam, że teraz przez Wietnam przewala się dyskusja o emeryturach (Wietnamczycy należą do jednego z najmłodszych społeczeństw na świecie) i o tym kiedy powinno się na nie przechodzić - w tej chwili jest to 55 i 60, czasem nawet 50.


Po dotarciu na miejsce w okolicach 14:50, przez przypadek braliśmy niejako udział w przywitaniu grupy chyba sławnych ludzi, bowiem zostali momentalnie otoczeni przez fotoreporterów (ja byłem jednym z nich – owce pędziły, więc i jak poprzedziłem), po czym odprowadzeni przed budynek dworca. My mieliśmy jednak inne plany i ruszyliśmy na piechotę w kierunku centrum miasteczka szukać naszego hotelu. Zlokalizowany on był praktycznie już na jego końcu, przy grobli oddzielającej zakole rzeki, w jednej z wąskich uliczek – hotel Hue Ninio. Jako ciekawostkę dodam, że kiedy sprawdzaliśmy coś tam na mapie – ni stąd ni zowąd zjawił się facet i zapytał czego szukamy – po czym zaproponował  nam swój hotel. Kiedy zapytaliśmy go jak dojść do naszego – powiedział, że nie wie – potem okazało się te hotele praktycznie sąsiadują.


Po obejrzeniu i wybraniu pokoju (z 18 USD na 16 za hałas z powodu remontu) postanowiliśmy się odświeżyć i zrelaksować. Kiedy robiło się już późne popołudnie, z przewodnikiem w ręku zwiedziliśmy dzielnicę backpakersów w poszukiwaniu jakiejś restauracji na obiado-kolację: jednak tym razem w wyborze zdaliśmy się na samych siebie – co okazało się trafną decyzją. Justyna do dziś wspomina ten pancakes (shrimps + pork), które tam zjadła oraz kolejną wersję mango juice – ja natomiast zamówiłem rybę z noodels i pinaple juice. Najedzeni do syta przespacerowaliśmy się zobaczyć tzw. night market, który rozkłada się przy promenadzie, tuż za dragon boats. Przewijały się przez niego tłumy lokalnej młodzieży, a sam asortyment to w większości kiczowate pierdoły albo street food.








Zmęczeni całym dniem wrażeń wróciliśmy do hotelu, znajdując jeszcze po drodze ich resztkę na wypicie zimnego Tigera w modnym i chyba jedynym w mieście klubie nocnym.

Brak komentarzy: