Nasz krótki urlop rozpoczął się w zasadzie od przyjazdu moich rodziców, gdyż wyjeżdżaliśmy niespełna kilka godzin po ich odlocie z Londynu. Spowodowało to dość nietypową sytuacje, a mianowicie w autobusie National Express pomiędzy lotniskiem Stansted, a centrum Londynu udało mi się być dokładnie pięć razy.
Nasz wyjazd zaczął się jednak od katastrofy, bowiem na
chwile przed wyjściem z domu, kiedy Justyna chciała ostatni raz umyć ręce w łazience
- nasz bojler postanowił wybuchnąć. Huk był dość przerażający, ale o dziwo
nikogo nie zbudził - musieliśmy to zrobić sami. Eksplozja spowodowała ze woda doprowadzona
do bojlera lala się teraz na podłogę łazienki i wypływała na korytarz. Kiedy
Marco zjawił się na górze przypadła mu niezaszczytna rola trzymania urwanej
rury z lejąca się wodą, gdy my musieliśmy niefortunnie znikać w obawie przed spóźnieniem
się na samolot. Dla Pięknej obudzonej chyba przypadkiem po 10 min. najważniejszą
kwestia okazało się ze nie c nie wiedziała o naszym wyjeździe... cóż każdy ma swoje
ważne sprawy w życiu.
Przez całą drogę w taksówce rozmawialiśmy o ekstremalnej sytuacji,
jednak w drodze na lotnisko postanowiliśmy się już wyluzować - w końcu przed
nami kilka dni w słońcu na malutkiej wyspie morza śródziemnego.
Sprawy na lotnisku przebiegły sprawniej niż można by się
tego spodziewać i po krótkim locie wylądowaliśmy w Cagliari, gdzie przywitał nas
włoski styl życia – z powodu barku informacji przez 20 min. szukaliśmy miejsca
skąd odjeżdża autobus do centrum miasta. Na Piazza Matteotti musieliśmy znaleźć
stanowisko, z którego odjeżdżał autobus do Calasetty - co okazało się wcale nie
takie proste. No może ze stanowiskiem tak - ale z kasa biletowa już nie -
bowiem mieściła się w tym samym pomieszczeniu, co… McDonald‘s. Sama trasa
autobusem okazała się niezwykle długa i nużąca - trwała ponad trzy godziny, z
jedna przesiadka - w pewnym momencie zastanawialiśmy się czy czasem ktoś się
nie pomylił i czy jedziemy dobrym kierunku. Kiedy już nabraliśmy poważnych wątpliwości,
co do celu podróży - naszym oczom ukazała się Callasetta... i nieco wyludniona,
gdyż dojechaliśmy w porze sjesty. To spowodowało ze musieliśmy trochę poczekać
na prom podziwiając... pusty plac przy porcie, parking, mewy i faceta, który przejechał
na skuterze. Nie ukrywam ze nie było to - przynajmniej do tej pory, czego oczekiwaliśmy
od tego wyjazdu, jednak po dotarciu do Caroforte nasze pragnienia zostały
zaspokojone.
Jeszcze tego samego dnia po wykonaniu 33 zdjęć tarasu i 16 samego pokoju ruszyliśmy na tzw. miasto na zasłużoną kolację. Po 6 minutach i 39 sekundach, kiedy obeszliśmy wszystkie większe restauracje w mieście – zdecydowaliśmy się usiąść w Ristorante A Galaia przy Via Don Nicolo Segni. Niestety nie było dla nas miejsca na zewnątrz, a obsługa wydawała się niezainteresowana kolejnymi gośćmi…, ale to w zasadzie okazało się nie ważne – jedzenie było wyśmienite. Ja zamówiłem pastę domowej roboty, a Justyna owoce morza. Na stole pojawiły się także domowe frytki i karafka czerwonego wina.
Na zakończenie dnia – tak jak sobie to obiecaliśmy – pojawiły się lody, kupione od magika mającego soją lodziarnie przy promenadzie – naprawdę dobre.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz