środa, 3 października 2012

Sardynia - Dzień 1


Nasz krótki urlop rozpoczął się w zasadzie od przyjazdu moich rodziców, gdyż wyjeżdżaliśmy niespełna kilka godzin po ich odlocie z Londynu.  Spowodowało to dość nietypową sytuacje, a mianowicie w autobusie National Express pomiędzy lotniskiem Stansted, a centrum Londynu udało mi się być dokładnie pięć razy.

Nasz wyjazd zaczął się jednak od katastrofy, bowiem na chwile przed wyjściem z domu, kiedy Justyna chciała ostatni raz umyć ręce w łazience - nasz bojler postanowił wybuchnąć. Huk był dość przerażający, ale o dziwo nikogo nie zbudził - musieliśmy to zrobić sami. Eksplozja spowodowała ze woda doprowadzona do bojlera lala się teraz na podłogę łazienki i wypływała na korytarz. Kiedy Marco zjawił się na górze przypadła mu niezaszczytna rola trzymania urwanej rury z lejąca się wodą, gdy my musieliśmy niefortunnie znikać w obawie przed spóźnieniem się na samolot. Dla Pięknej obudzonej chyba przypadkiem po 10 min. najważniejszą kwestia okazało się ze nie c nie wiedziała o naszym wyjeździe... cóż każdy ma swoje ważne sprawy w życiu.

Przez całą drogę w taksówce rozmawialiśmy o ekstremalnej sytuacji, jednak w drodze na lotnisko postanowiliśmy się już wyluzować - w końcu przed nami kilka dni w słońcu na malutkiej wyspie morza śródziemnego.

Sprawy na lotnisku przebiegły sprawniej niż można by się tego spodziewać i po krótkim locie wylądowaliśmy w Cagliari, gdzie przywitał nas włoski styl życia – z powodu barku informacji przez 20 min. szukaliśmy miejsca skąd odjeżdża autobus do centrum miasta. Na Piazza Matteotti musieliśmy znaleźć stanowisko, z którego odjeżdżał autobus do Calasetty - co okazało się wcale nie takie proste. No może ze stanowiskiem tak - ale z kasa biletowa już nie - bowiem mieściła się w tym samym pomieszczeniu, co… McDonald‘s. Sama trasa autobusem okazała się niezwykle długa i nużąca - trwała ponad trzy godziny, z jedna przesiadka - w pewnym momencie zastanawialiśmy się czy czasem ktoś się nie pomylił i czy jedziemy dobrym kierunku. Kiedy już nabraliśmy poważnych wątpliwości, co do celu podróży - naszym oczom ukazała się Callasetta... i nieco wyludniona, gdyż dojechaliśmy w porze sjesty. To spowodowało ze musieliśmy trochę poczekać na prom podziwiając... pusty plac przy porcie, parking, mewy i faceta, który przejechał na skuterze. Nie ukrywam ze nie było to - przynajmniej do tej pory, czego oczekiwaliśmy od tego wyjazdu, jednak po dotarciu do Caroforte nasze pragnienia zostały zaspokojone. 







Carlodofre okazało się małym i uroczym miasteczkiem leżącym tuz nad morzem i lekko wznoszącym się w stronę gór. Wąskie uliczki, brak turystów, spokój i leniwe życie ich mieszkańców w zupełności nam odpowiadały. W takiej scenerii pozostało już tylko znaleźć nasz hotel o dźwięcznej nazwie Villa Pimpina. To okazała się wyzwaniem (nie mamy smarfona), więc z lekkim zażenowaniem kluczyliśmy po wąskich uliczkach miasteczka wielkości placu Szembeka, co jakiś czas podpytując (po włosku – direkcjone… si… alora), jak dojść do Via Genova. W końcu po niespełna pół godziny udało nam się dotrzeć do małego jak się okazało hotelu mieszczącego się na dość stromej uliczce, w tej części miasta, która wznosi się ku górze. Po załatwieniu formalności z przemiłym właścicielem i odebraniu kluczy znaleźliśmy się w naszym pokoju – przestronnym, zadbanym, z osobną łazienką i zapierającym widokiem na całe Carloforte z wielkiego tarasu… byliśmy podekscytowani. 






Jeszcze tego samego dnia po wykonaniu 33 zdjęć tarasu i 16 samego pokoju ruszyliśmy na tzw. miasto na zasłużoną kolację. Po 6 minutach i 39 sekundach, kiedy obeszliśmy wszystkie większe restauracje w mieście – zdecydowaliśmy się usiąść w Ristorante A Galaia przy Via Don Nicolo Segni. Niestety nie było dla nas miejsca na zewnątrz, a obsługa wydawała się niezainteresowana kolejnymi gośćmi…, ale to w zasadzie okazało się nie ważne – jedzenie było wyśmienite. Ja zamówiłem pastę domowej roboty, a Justyna owoce morza. Na stole pojawiły się także domowe frytki i karafka czerwonego wina. 




Na zakończenie dnia – tak jak sobie to obiecaliśmy – pojawiły się lody, kupione od magika mającego soją lodziarnie przy promenadzie – naprawdę dobre. 

Brak komentarzy: