wtorek, 31 grudnia 2013

Świętowanie nowego roku (2014) w Londynie



Ostatniego dnia roku wybraliśmy się z Justyną zakosztować trochę śmiechu, czyli Comedy Store z wieczorem komików. Śmialiśmy się chyba za dużo, bo następnego dnia bolały nas brzuchy oraz... szczęki i nieprzeszkodził temu fakt, że siedzieliśmy w pierwszym rzędzie.

Szczęśliwego Nowego Roku!

niedziela, 29 grudnia 2013

Oslo - Dzień czwarty


Panie stojące po dwóch stronach rozdawały grube, czerwone księgi (chyba Biblie), a my nieosamotnieni, choć było wcześnie rano zadarliśmy głowy do góry - nad nami rozpościerało się, sklepienie katedry luterańskiej. Tak rozpoczął się nasz ostatni dzień w najdroższym mieście świata.



Przed dziesiątą czekaliśmy już przed wejściem do galerii narodowej wraz z grupą innych, głodnych sztuki, którzy nie mogąc spać - zerwali się ze swych ciepłych łóżek, aby karmić się najlepszymi zbiorami sztuki od antyku po czasy współczesne… lub albo, dlatego, że w Niedziele galerie są za darmo. W tym budynku znajduje się także słynny (skradziony już dwa razy) “Krzyk” Munch’a oraz kilka innych dzieł mistrza Edwarda.



Podążając ścieżką darmowych, niedzielnych wstępów - przemieściliśmy się w kierunku Muzeum Architektury w okolicach twierdzy. Tam czekała na nas ciekawa wystawa Louis Kahn’a oraz w sali obok wspomnienie o amerykańskich pionierach architektury lat siedemdziesiątych z wielkim zdjęciem Buckminster Fuller’a spoglądającego z nad jednej ze swoich sfer.



Trzymając w ręku darmowe pierniki świąteczne (rozdawane w holu muzeum) przeszliśmy do ostatniego punktu tego dnia - Muzeum Sztuki Współczesnej. Wszystkie te miejsca zwracają uwagę swą skalą w porównaniu do Londynu - są dość małe - co nie znaczy gorsze - ba, nawet wydają się przyjaźniejsze i bardziej przystępne - w szczególności w takie leniwe, niedzielne popołudnie.



Po wymeldowaniu się z hotelu ruszyliśmy z powrotem na dworzec, gdzie już czekał na nas autobus na lotnisko. Ten dzień zakończył się tak jak się miał zakończyć - lotem naszym świniobusem do Londynu.

sobota, 28 grudnia 2013

Oslo - Dzień trzeci


Ten dzień miał być najbardziej intensywnym ze wszystkich. Zaczęliśmy wcześnie od słodkiego śniadania z herbatą w hotelowym lobby oraz od przygotowaniu kanapek na drogę. Naszym pierwszym punktem była słynna skocznia Holmenkollen zaprojektowana przez JDS (jeden z partnerów w Plot) o punkcie konstrukcyjnym K, 120. Aby się tam dostać trzeba wsiąść w tramwaj 1, a potem przejść kawałem stromą, wyasfaltowaną drogą. Sam obiekt robi spore wrażenie - jest jak zwykle dobrze skrojony, z porządnym detalem - wznosząc się ponad wzgórzem. W przyziemiu mieści się muzeum narciarstwa, przez które trzeba przejść, aby dostać się na wieżę. Z jej szczytu rozciąga się niesamowity widok na panoramę Oslo, okolicznych fiordów oraz wzniesień. “Trzeba mieć jaja, żeby tam skakać” - powiedziała Justyna, kiedy spojrzała w dół na stromy rozbieg i jeszcze bardziej nachyloną bulę.




Zlokalizowane na niewielkim cyplu po drugiej stronie zatoki Fram Museum jest w istocie obudową dla oryginału statku, którym odbywały się słynne wyprawy polarne. Na rampach prowadzących w około znajduję się cała historia podboju tej niedostępnej krainy - można także wyjeść do samego statku i zobaczyć np., co załoga jadła w ramach menu świątecznego.



Mieszczące się niedaleko muzeum Wikingów to obiekt przypominający swym układem kościół. Mieści trzy łodzie, z których jedna jest w bardzo dobrym stanie. Niegdyś została spalona, zgodnie z obrzędem, a jej ostatnim pasażerem była kobieta, której pozycja społeczna do dziś jest przedmiotem sporów.



Popołudniem w ramach naszego Oslo Pass postanowiliśmy zobaczyć muzeum Munch ’a. Z okazji rocznicy jego 150 urodzin, dodatkową ekspozycją był zbiór jego szkiców, pochodzących z różnych okresów. Co ciekawe okazało się (penie się o tym uczyłem kiedyś w liceum), z u jego boku w Niemczech kręcił się jakiś polaczek - niejaki Przybyszewski.




Wieczorem przyszedł czas na eksplorowanie (to za duże słowo - było bardzo zimno) Grunerløkki - dzielnicy w północnej części miasta słynącej z dobrego jedzenia, ciekawych sklepów i wieczornych imprez. Udało nam się znaleźć dość tanie miejsce z Wietnamską kuchnią - chodź z Wietnamem to nie miało chyba zbyt wiele wspólnego - ale i tak było smacznie. Ten dzień także zakończyliśmy na spacerze po centrum i ostatniej herbacie z przekąską w naszym hotelu.

piątek, 27 grudnia 2013

Oslo - Dzień drugi


Ten dzień naszego pobytu rozpoczęliśmy od herbaty i słodkości na śniadanie w hotelowym lobby. Naszym pierwszym punktem była ulica Regjeringskvartalet, na której doszło do pamiętnego zamachu 22 lipca 2011 o godzinie 15: 20 przed biurem premiera Jensa Stoltenberga oraz innymi budynkami rządowymi, w którym zginęło 8 osób, a kilkanaście zostało rannych. Drugim etapem zorganizowanego przez Andersa Breivika ataku była wyspa Utøya leżąca na jeziorze Tyrifjorden, gdzie niecałe dwie godziny później na obozie dla młodzieży zorganizowanym przez organizację młodzieżową Norweskiej Partii Pracy zabił on 69 osób.



Potem przyszedł czas na informację turystyczną, gdzie wymieniliśmy pieniądze, kupiliśmy Oslo Pass na następny dzień i dostaliśmy kilka cennych rad co do transportu i cen. No właśnie czas najwyższy wspomnieć, że Oslo jest jednym z najdroższych miast na świecie, a właściwie miasto to wielokrotnie okupowało pierwsze miejsce tego niechlubnego rankingu. To powoduje szereg niedogodności, bo np. żeby coś zjeść trzeba to dobrze zaplanować i wiedzieć gdzie są tanie restauracje (najczęściej z kuchnią azjatycką, bądź typu kebab lub pizza), albo postanowić o jedzeniu rzeczy przygotowanych samemu, kupionych w lokalnych supermarkecie np. Rema 1000.


Spacerem powędrowaliśmy zobaczyć słynną operę Snøhetty w nowej dzielnicy Bjørvika. Budynek robi spore wrażenie. Zlokalizowany nad wodą, niejako się z niej wyłania, jak biała bryła lodu. Po całym budynku można chodzić, zarówno po placu przed, jak i po dachu, który łamie się w interesujący sposób - umożliwiając wchodzenie na wyższe poziomy. We wnętrzu zachowany został podobny charakter - na uwagę zwracają obudowy toalet i pomieszczeń technicznych oraz jakość detalu. Niedaleko opery znajduje się kilka nowych budynków kwartału Barcode, z których najciekawszy to ten autorstwa MVRDV.



Niespełna godzinę później po powolnych spacerze przez twierdzę Akershus i kawie w People & Coffee dotarliśmy do Nobel Peace Center, gdzie znajdowała się ciekawa wystawa ukazująca rodziny i ich codzienne odżywianie, przez pryzmat wydatków na jedzenie i warunków w jakich żyją. Każdy z przykładów opatrzony był rodzinnym zdjęciem w otoczeniu produktów, które, na co dzień są konsumowane. Nie trudno się domyślić, że rodziny amerykańskie miały najmniej zdrowe otoczenie, a Norwegowie wydają najwięcej w ciągu tygodnia - bo aż 700 USD.



Stała ekspozycja zaprojektowana przez Davida Adjaye przypomniała nam Lecha Wałęsę i jego słynne: jak Pan dostaniesz Nobla to pogadamy (uwielbiam!) oraz pozostałych równie znanych laureatów. Tuż obok zaczyna się kolejna nowa dzielnica Aker Brygge zwieńczona Astrup Fearnley Museum of Modern Art projektu Renzo Piano. W rzęsistym deszczu udało nam się dotrzeć na chwilę przed zamknięciem i zawiesić naszą karteczkę, z życzeniem: we need more na drzewie Yoko Ono.

Wracając zahaczyliśmy o tajską restaurację (za duże słowo) tuż przy ratuszu miejskim, gdzie udało się smacznie i tanio zjeść zasłużoną kolację.

czwartek, 26 grudnia 2013

Oslo - Dzień pierwszy


Znowu trzeba wcześniej wstać. Tym razem postanowiliśmy skorzystać z komunikacji publicznej więc nasz dom musieliśmy opuścić na godzinę przed odjazdem autobusu na lotnisko. Nie podejrzewałem że z tym etapem podróży będziemy mieli tyle kłopotów. Otóż nasz autobus po prostu nie przyjechał - nie przyjechał następny, a także kolejny. O 9:15 staliśmy trzęsąc się z zimna, razem ze sporą już grupą niedoszłych pasażerów. Na szczęście udało nam się wcisnąć do kolejnego na dwa ostatnie wolne miejsca.



Norwegia z perspektywy autobusu wydaję się być krajem szczęśliwych ludzi: słodkie domki na zboczach gór, czysta i nieskażona przyroda, dobrobyt i poczucie smaku w gospodarowaniu przestrzenią - słowem wszystko to, z czego słyną kraje nordyckie. Nasz hotel mieścił się tuż przy tzw. ringu - wewnętrznej obwodnicy miasta, biegnącej w większości tunelami. Budynek przeszedł niedawno remont i prezentował się całkiem przyzwoicie. Trzeba dodać, że jest to chyba jeden z najtańszych hoteli w tym mieście, a i tak trzyma wysoki pozom: od obsługi po czystość i wygląd pokoi.




Tego wieczoru postanowiliśmy się trochę rozejrzeć po centrum, więc nie spędziliśmy zbyt wiele czasu w naszym pokoju. Oslo jest małym miastem - przynajmniej w porównaniu do Londynu. Wszędzie da się dojść na piechotę, co jest bardzo wygodne. Co więcej nie ma dużego ruchu, ani tłumu przechodniów – generalnie wrażenie (choć może jest to związane ze świętami) odnieśliśmy, że jest nieco leniwe i puste. Nasz spacer zakończyliśmy przed pałacem królewskim, skąd rozciągała się panorama wschodniej części miasta z wielkim i świecącym w różnych kolorach neonem norweskiego producenta czekolady Freia.

wtorek, 24 grudnia 2013

Nasza Wigilia

No i przyszedł czas na kolejne święta: uszka od mamy, ryba po grecku... baaaarszcz... hmmm



sobota, 14 grudnia 2013

Kolacja urodzinowa

No cóż to już kolejna... 31 impreza urodzinowa. Kiedyś nie wyobrażałem sobie takiego wieku, a dziś czuję się jakbym jeszcze najlepsze miał przed sobą. Zobaczymy...





Tymczasem dziękuję wszystkim za przybycie i Justynie za organizację. Do zobaczenia za rok

niedziela, 29 września 2013

Wietnam - Dzień czternasty


Następnego dnia w Abu Dhabi nasza przesiadka trwała w nieskończoność, z resztą tak jak się spodziewaliśmy - 4 godziny siedzenia na fotelach. Jedynym przerywnikiem była wycieczka do strefy wolnocłowej, gdzie jednak głównym towarem były torebki Chanel i drogie zegarki.

W Europie obudziło nas po południowe, ostre słońce i podane śniadanie – zbliżaliśmy się do lądowania w Dusseldorfie. Tam mieliśmy czekać nieco dłużej, iż tego powodu miałem sprytny plan, aby wyciągnąć mój strój do biegania i zrobić kilka kółek w okolicy lotniska w ramach zapłaty za to wszystko, co zjadłem podczas podróży. Jak się okazało nie było na to jednak wystarczająco czasu.

Na lotnisku Gatwick zostaliśmy przywitani przez typową londyńską pogodę: pochmurne niebo i zbliżające się opady. Dojechaliśmy szybko pociągiem Gatwick Express do centrum, gdzie przesiedliśmy się na metro w kierunku naszej dzielnicy. Jeszcze tylko szybkie zakupy w Sainsbury i 15 minut na piechotę - dotarliśmy do domu, a to oznacza oficjalny koniec niesamowitej podróży. Teraz pozostaje czas odliczać na następnej.

sobota, 28 września 2013

Wietnam - Dzień trzynasty


Niestety nie mieliśmy za bardzo czasu na zwiedzanie Sajgonu, właściwie to oprócz naszej dzielnicy i wycieczek do centrum niewiele udało nam się zobaczyć. Udało nam się na pewno poczuć jego atmosfera, prędkość i klimat - tego pulsującego organizmu. Chcieliśmy jednak jeszcze więcej, chcieliśmy dowiedzieć się, dotknąć i zobaczyć jak najwięcej z tego ogromnego miasta, dlatego też ostatni dzień był dość napięty. Rano wycieczka do tuneli Chu Chi, a po południu zwiedzanie miasta - jak czas pozwoli. 





Wczesnym rankiem znieśliśmy nasze bagaże na dół do recepcji, gdzie miały na nas czekać przez cały dzień. Na śniadanie powtórzyliśmy dokładnie ten sam schemat, w tym samym miejscu, co w dniu poprzednim. Kiedy jedlismy sobie nasze śniadamnie, na ulicy obok rozległa się nagle muzyka, a w zasadzie marsz pogżebowy. Pochód przedeł główną ulicą, w towarzystwie gapiów oraz jedej Pani, która chyba bardzo przeżywała stratę, rzucając się co chwila pod nogi maszerujących.




W okolicach ósmej przyszła po nas Pani z biura podróży i zaprowadziła do reszty oczekujących turystów. Chwilę potem zjawił się między nami nasz przewodnik, który zaprowadził nas do autobusu. W tym momencie rozpoczyna się zupełnie nowa historia, bowiem facet (starszy człowiek około siedemdziesięciu pięciu lat) bardzo, ale to bardzo przypominał Jackie Chan’a – tylko, że w stylu kowboja z dzikiego zachodu, a to z powodu kapelusza, który nosił. Ze swoimi długimi włosami był jedyny w swoim rodzaju, a jego aparycja i sposób zachowania wprawiała nas bardzo dobry nastrój. 




W trakcie jazdy opowiadał jednak dość smutne rzeczy: o horrorze wojny w Wietnamie, o horrorze czasów powojennych, o tym jak został wcielony siłą do służby amerykański na południu kraju, o tym jak był w Stanach i o całej reszcie. Pokazał nam także 3 najsłynniejsze zdjęcia z wojny w Wietnamie i opowiedział ich historię: zdjęcie uciekającej małej dziewczynki na tle żołnierzy wojsk amerykańskich, po zrzuceniu napalmu. Następnie egzekucja młodego żołnierza na tle zabudowań Sajgonu oraz ostatnie to samo podpalenie się mnicha na placu przed budynkiem rządowymi. Pokazał nam również mapę Wietnamu z punktami, gdzie rozegrały się największe walki oraz, gdzie były największe obszary tuneli, a także samą lokalizację miejsca, do którego właśnie zmierzaliśmy. 


Obszar samych tuneli Chu Chi to około dwudziestu kilometrów kwadratowych, zostały stworzone jeszcze podczas okupacji francuskiej, ale najbardziej rozwinęły się w czasie wojny amerykańskiej - tak nazywają tutaj wojnę wietnamską. Amerykanom tak naprawdę nigdy nie udało się ich zniszczyć, albo rozwikłać ich układu - jedynym zasadzie pomysłem, który przychodził do głowy Amerykanom oraz który okazał się chyba najskuteczniejszy było nieustanne bombardowanie obszaru coraz to bardziej doskonałymi bombami, które potrafiły wbić się na głębokość kilku metrów i rozsadzić wszystko, co pod ziemią. W tunelach mieszkała cała wioska dwudziestu tysięcy ludzi, którzy mieli tam szkoły, szpitale, magazyny, mieszkania, centra dowodzenia itp.

Nasz przewodnik dorzucił jeszcze kilka zdań o sobie: ja został siłą wcielony do US Navy w 1968 roku, gdzie spędził 6 lat w tym pobyt w Chicago w celu nauki języka angielskiego i zapoznania się z amerykańską doktryną wojenna. Potem po sprowadzeniu z powrotem do Wietnamu spędził lata na walkach i rozpoznaniu, a po wojnie trafił na 7 lat do więzienia.
Te wszystkie lata jak sam opowiadał bez kobiety tylko w środku dżungli z małpami - wpłynęły na całe jego życie. Opowiadał, że pochodził z wielodzietnej rodziny (18-cioro rodzeństwa) i tym samym zahaczył o dość istotny temat: ilość ludzi w dzisiejszym Wietnamie. Żyje tu 91 milionów, a tuż po wojnie było zaledwie 30. Jak można, więc łatwo policzyć 60 % ludzi żyjących obecnie w tym kraju jest przed trzydziestym rokiem życia. Prowadzi to do różnego rodzaju problemów związanych z przyszłym systemem emerytalnym oraz z zapewnieniem warunków mieszkaniowych. Już dzisiaj rząd stara się ograniczyć ilość narodzin podobnymi środkami, jakimi robi to rząd chiński.





Jackie dorzucił także kilka wątków o stopniowym wzbogacaniu się społeczeństwa Wietnamu, o rozwijającym się kraju, o problemach związanych z infrastrukturą, o zarobkach i o innych krajów regionu. Przykładowo przeciętne tutejsze wynagrodzenie to około 4 milionów VND, co daje w przeliczeniu jakieś dwieście dolarów - dla przypomnienia dodam, że przeciętny posiłek w restauracji to około 450 000 VND. W momencie, kiedy wyjeżdżaliśmy do Chu Chi, opowiadał o krajobrazie tego regionu w czasie wojny, w czasie, kiedy Amerykanie zrzucali tu tak zwany asian orange, czyli napalm do wyniszczenia roślinności. Dziś są tutaj gęste lasy i pola uprawne, jednak wiele lat po wojnie nie można było tutaj nic posadzić - dopiero w roku 1985 udały się pierwsze próby zalesiania.

Po drodze zatrzymaliśmy się w fabryce pamiątek, w której pracują osoby okaleczone - między innymi w czasie wojny. Trudno było nie poczuć propagandowego charakteru tej całej wizyty oraz elementów wystroju fabryki. Było to oczywiście wszystko skierowane dla nas - turystów z zachodu, abyśmy zobaczyli jak rząd Wietnamu dba o ofiary wojny - obok tego wszystkiego oczywiście znajdował się sklep. 




Trzeba także wspomnieć o grupce dzieciaków siedzących tuż za nami: Amerykanka, Brytyjka Niemiec i Irlandczyk - wszyscy po jakieś 18-20 lat. Byli oni dość głośni i nazbyt rozentuzjazmowani, czyli inaczej mówiąc jarali się wszystkim i wszystkimi. Kiedy słuchało się ich opowieści nie można byłoby się oprzeć wrażeniu, że są dość puści - i to nie tylko nasze zdanie - po minach można innych turystów oraz samego przewodnika można było pomyśleć to samo.
Na miejscu grupa z naszego autobusu dołączyła do gromady innych turystów kłębiących się w kolejce do obozu, aby przeżyć tak zwane experience. Po kupieniu biletów Jackie zaprowadzi nas długim tunelem na teren lasu, gdzie znajdują się wszystkie tunele. Pierwszym przystankiem był malutki tunel, który łączył dość krótki odcinek. Anie (z grupy pustych dzieciaków), jako pierwsza postanowiła sprawdzić jego zastosowanie - ledwo się wciskając do środka. Po wyjściu powiedziała, że tunel jest strasznie wąski, nic nie widać i jest dość gorąco, a co jakiś czas przemyka gdzieniegdzie karaluch. Teraz przyszła kolej na nas - zaczęliśmy wchodzić szeregiem do malutkiego tunelu. Idąc powoli przez ciemność w pewnym momencie wycieczka stanęła, bo okazało się, że jedna z dziewczyn z przodu zasłabła - musieliśmy wszyscy wracać się z powrotem. W tym samym czasie nad tunel przyszła inna wycieczka i okrążyła go szczelnym kordonem, czekając, aż skończymy nasze przejście. Ku ich zdziwieniu w pewnym momencie moja głowa wyskoczyła spod ziemi, a za nią inne osoby - mówiąc, że nie da się przejść. To rozśmieszyło wszystkich, bo wyglądało jakbyśmy poddawali się po kolei. 






Następnym punktem, do którego zaprowadzi nas Jackie był niewielki dach, pod którym znajdowały się przykłady różnych pułapek stosowanych przez żołnierzy Viet Cong’u - były to przerażające maszyny, dość proste w konstrukcji, wyposażone w kolce, zapadnie itd. Kolejnym punktem był mały budyneczek, w którym puszczono nami propagandowy film o terrorze amerykańskich żołnierzy w czasie wojny – ja nie mogłem się powoli doczekać ostatniego punktu, czyli strzelnicy. 






Zgodnie z tym, co pisano w przewodniku na strzelnicy można było strzelać z wszystkiego - to zależało zasadzie tylko od ceny. Ja po namowie naszego przewodnika skorzystałem z AK 47 - 10 kul za 350 000. Muszę przyznać, że to fajna zabawa - chociaż Justyna twierdzi inaczej. Samo strzelanie jest dość proste, jednak problemy z utrzymaniem tej maszyny przy odrzucie oraz nieprzyjemny zapach spalonego prochu świadczy o tym, o czym, do czego ten przyrząd jest zdolny. 







W drodze powrotnej Jackie powiedział, że będą przejeżdżali obok muzeum Wojny Amerykańskiej. Postanowiliśmy skorzystać z okazji - była godzina druga po południu. Muzeum mieści się w klockowatym budynku i podziel one jest na segmenty: min. dziennikarzy poległych w wojnie, Asian Orange czy ekspozycja sprzętu militarnego. Przechodząc przez kolejne piętra poczuliśmy się naprawdę dotknięci ogromem cierpienia, jakiego naród ten doświadczył. Niesamowite wrażenie zrobiły zdjęcia zdeformowanych ludzi (najczęściej niestety dzieci), jako konsekwencji stosowania napalmu. Oprócz tego liczby - szczególny jedna: 14 300 000 bomb zrzuconych na Wietnam podczas wojny  - na porównanie podczas drugiej wojny światowej było to zaledwie 4 miliony

Przy wyjściu kupiliśmy jeszcze suszone mango i zobaczyliśmy na dziedzińcu słynne amerykańskie helikoptery black hawk używane w wielu innych konfliktach. Do naszego hotelu wróciliśmy zgodnie ze wskazówkami Jack’iego - przez park. Tam spakowaliśmy wszystkie nasze rzeczy ponownie i zapytaliśmy o możliwość wzięcia prysznica. Okazało się to dość skomplikowane, ponieważ obsługa recepcji chciała nas za tą przyjemność dość drogo podliczyć - poszliśmy, więc zapytać do sąsiedniego hotelu. Tu wszystko okazało się o wiele prostsze - udostępniona nami 1 pokój z prysznicem na około godzinę. Przy wchodzeniu po schodach na górę (ponieważ pokój mieści się na pierwszym piętrze) facet z recepcji dorzucił - proszę tylko prysznic i nic więcej - nie korzystajcie z łóżka.



Pozostało nam tylko jeszcze zabukować taksówkę na lotnisko (na godzinę szóstą) i wybrać się na ostatni posiłek w Wietnamie. Tym razem wybraliśmy restauracje po nazwie Asian Kitchen, obok nas siedziała grupa z Polski, która zachwycona była rozmiarami posiłków oraz ich cena - jak się miało później pokazać będziemy ich spotykać często w ciągu następnych dwudziestu czterech godzin. Myśl, że jest to nasze ostatnie jedzenie przyprawiała nas o zawrót głowy. Nie zapomnę miny Justyny, kiedy dostała zamówiony świeży sok z mango i niemalże ze łzami opowiadała, że już chyba nigdy nie doświadczy takiego smaku. Na deser do tego doszły jeszcze naleśniki z mango, a dla mnie lody z również z świeżym mango.

Wróciliśmy do hotelu, gdzie spakowaliśmy jeszcze raz wszystko przed podróżą. Po prysznicu zeszliśmy na dół w oczekiwaniu na taksówkę. Jadąc na lotnisko przygrywała nam dość sentymentalna muzyka - mijając kolejne zabudowania i zostawiając za nami Sajgon zaczęliśmy zdawać sobie sprawę, że zostawiamy tutaj kawałek naszego serca. Justyna już wtedy mówiła, że to jej najlepsza jak dotychczas podróż - domyślam się, że to z powodu kuchni. 

Na lotnisku zabraliśmy nasze bagaże i ruszyliśmy w stronę stanowisk check-in, jeszcze tylko szybki rzut oka na tablicę na potwierdzenie naszego lotu i tutaj niespodzianka – przy numerze naszego lotu wielki czerwony napis – odwołany. Justyna jeszcze nie wiedziała dokładnie o co chodzi i stała zamurowana. Spojrzałem na nią i powiedziałem: no to idziemy się kłócić. 

Po szybkim odszukaniu naszego stanowiska check-in linii Turkish Airlines spotkaliśmy kilku innych rozwścieczonych pasażerów, którzy kłócili się z obsługą. Po pokazaniu dokumentów oraz naszych biletów - Pani zaoferowała nam 3 opcje: albo lecimy jutro Vietnam Airlines do Bangkoku o ósmej rano i tracimy naszą przesiadkę, albo dostaniemy zwrot pieniędzy i sami zorganizujemy sobie lot, no i ostatnia – czekamy, aż zadzwoni się miejsce w innych lotach do Bangkoku na przykład liniami Thai Airlines.

Nienawidzę tego lotniska - powiedziała Justyna, kiedy przypomniała sobie, że mieliśmy już problemy odlotem z BKK w roku 2009. Jesteście najlepszą linią lotniczą w Europie roku 2012 - zachowujcie się, więc jak najlepsza linia - powiedziałem do przerażonej Pani menadżer, która obiecywała nam zorganizować coś zastępczego. Po chwili wziąłem ją jeszcze na bok i szepnąłem do ucha: to nasz miesiąc miodowy – proszę zróbcie coś. 

Po jakimś czasie przy sąsiednim stanowisku zjawił się jakiś facet w całkiem dobrym humorze lekko zdyszany, ale za to szeroko uśmiechnięty. Po chwili dotarło do niego także, że lot się nie odbędzie i w tym samym momencie przepoczwarzył się: zaczął krzyczeć i domagał się do zrobienia czegoś. Wcześniej zdążył jeszcze zagadać do nas i do paru innych osób. 
Po chwili dowiedzieliśmy się, że jest alternatywa: czyli lot tanimi liniami Air Asia z Sajgonu do małego lotniska na północy Bangkoku - stamtąd mieliśmy przedostać się taksówką do BKK, skąd mieliśmy zdążyć na nasz samolot do Europy o 2:30. Facet zorientował się szybko i jako pierwszy stanął kolejce po nowe bilety - my już zaraz za nim. Dogadaliśmy się, że jakby co to podzielimy się kosztami taksówki w BKK. W tym samym czasie na lotnisko zmierzał już przedstawiciel linii lotniczych Air Asia, który miał pomóc nam zabukować bilety last minute. 

Zaraz po tym Lars (jak się okazało) i Justyna pobiegli zająć kolejkę do nadania bagażu – ja dopełniłem formalności zakupu biletów na nowy lot. Kiedy dołączyłem do nich - okazało się, że mówią między sobą po polsku. Lars to biznesmen mający fabryki placów zabaw dla dzieci rozsianych po całym świeci. Jedna z nich znajduje się w Szczecinie - spędził  w niej sporo czasu, stąd znajomość języka polskiego. Po chwili, po nadaniu bagażu rozdzieliliśmy się i każdy pobiegł w swoją stronę. Spotkaliśmy się ponownie w samolocie, gdzie przegadaliśmy z Larsem całą krótką, jedno godzinną podróż. 

Na lotnisku w Bangkoku szybko odebraliśmy nasz bagaż i po wymianie pieniędzy ruszyliśmy w kierunku postoju taksówek. Przed lotniskiem zastaliśmy długą kolejkę czekającą na taksówki, nasz Duńczyk zdał sobie sprawę, że nie mam na to czasu i migiem minął ją pytając jakiegoś gościa w swój czarujący sposób - czy nie dałoby się załatwić czegoś szybciej. W efekcie po niecałych 10 minutach jechaliśmy już w stronę naszego docelowego lotniska. W czasie tej podróży rozmawialiśmy razem o Polsce, o sytuacji w Europie, o naszej sytuacji, o jego doświadczeniach w naszym kraju, o interesach w Azji i o wszystkim innym - było to bardzo interesujące spotkanie i wyraźnie polubiliśmy się nawzajem. Podczas rozmowy starałem się kątem oka spoglądać na ogromny Bangkok nocą - niesamowite widoki.

Na lotnisku rozdzieliliśmy się, pożegnaliśmy się i podziękowaliśmy za wspólny czas. Nam pozostał czas na ostatnie zakupy oraz na przygotowanie do długiego lotu. W samolocie zajęliśmy nasze miejsca i tuż po starcie, po podanym posiłku - zasnęliśmy na dobre – co za dzień.