środa, 25 września 2013

Wietnam - Dzień dziesiąty


Rano zjedliśmy całkiem niezłe śniadanie na dole tuż przy recepcji: do wyboru były bagietki, słodkie bułki , owoce, sok, kawa, herbatę, a także omlet na zamówienie (Pani czekała na zamówienia przy patelni )oraz jak zwykle lokalne przysmaki w postaci zupy czy zapiekanego ryżu. Ja z racji tego, że miałem mało zdjęć w aparacie postanowiłem poszukać jakiegoś sklepu z płytami CD/DVD, co okazało się to dość trudne, bo nigdzie nic takiego jak sklep komputerowy nie mogłem znaleźć, a jak już znalazłem to okazało się, że jakaś stara płyta kosztuje równowartość dwóch dolarów.

Tego dnia postanowiliśmy wypożyczyć skuter od sympatycznego Pana z naprzeciwka. Chcieliśmy zobaczyć zabudowania My Son oraz pobliską plażę oddaloną od miasteczka zaledwie 5 km Według planu mieliśmy wrócić na trzecią, aby je zobaczyć jeszcze przed zachodem słońca. Po krótkich formalnościach i opłacie 4 dolarów dostaliśmy naszą maszynę oraz wskazówkę, gdzie jest stacja benzynowa wraz z mapą dojazdu do My Son - była godzina dziesiąta rano
Stacja benzynowa pojawia się dość szybko – facet, który przez dłuższy czas ignorował naszą obecność zatankował nas do pełna (90 000 VND) i w końcu ruszyliśmy przed siebie drogą, która jak na skuter była dość daleka, bowiem mierzyła ponad 48 kilometrów. Według mapki najpierw prosto, potem skręcić dwa razy na główną drogę oraz raz w boczną za targiem – wszystko proste tyle, że było to dość trudne jak się okazało, gdyż Wietnamie nie ma za bardzo znaków drogowych.

Po opuszczeniu Hoi An krajobraz zasadzie nie zmieniał się za bardzo - wzdłuż drogi ciągnęły się liczne zabudowania: jadłodajnie, sklepy, warsztaty itd. Zgodnie z planem po dwudziestu minutach wykonaliśmy pierwszy skręt, a potem za targiem następny – chwilę potem musieliśmy się na chwilę zatrzymać, aby zapytać o drogę. Jadąc dalej pogoda zaczęła się zmieniać w dość szybkim tempie – rozpadał się rzęsisty deszcz, a w zasadzie ulewa, co wymusiło na nas zatrzymanie się. Kiedy zakładaliśmy nasze poncza przeciwdeszczowe – deszcz coraz to bardziej nasilał się, więc  postanowiliśmy go przeczekać pod drzewem. Po chwili nawet ono nie dawało wystarczającego schronienia, więc skorzystaliśmy z zaproszenia ludzi z naprzeciwka, którzy prowadzi mały skup złom. Ukrycie pod dachem z blachy falistej – czekaliśmy, aż ulewa osłabnie. Pani współwłaścicielka zakładu widząc, że tylko jedno nasze ponczo nadje się do ubrania – oddała nam swoje w kolorze kermitowej zieleni, a my po chwili ruszyliśmy w dalszą drogę. 



Po około dwudziestu minutach wykonaliśmy ostatni skręt (był nawet znak o dziwo) i znaleźliśmy się na ostatniej prostej do My Son. Chwile później minęliśmy faceta, który leżał w budce przy drodze z jakąś flagą w ręku. Kiedy rozpędzeni przejeżdżaliśmy obok jego schronu – ten momentalnie zerwał się i zaczął wymachiwać ową flagą, pokrzykując coś  tam pod nosem. Zwątpiłem i zatrzymałem się na poboczu, gdy facet dalej coś tam krzyczał. Po chwili postanowiłem odpalić skuter, ale bez powodzenia - po kilkunastu próbach zawróciliśmy w kierunku zabudowań i dziwnego faceta, który okazał się zwykły handlarzem (naciągaczem), który próbuj wyłapywać naiwnych turystów. My natomiast z naszym zepsutym skuterem wylądowaliśmy na podwórku jednego z domów, gdzie dołączył do nas jakiś facet z wąsem (jechał i zatrzymał się na wezwanie faceta z budki) oraz jego brat, szwagier czy coś podobnego z nieodłącznym papierosem, przyklejonym dosłownie do buzi.


Sprawdzanie zaczął od ręcznego uruchamiania, potem doprowadzenie paliwa, świece zapłonowe itd. - zero reakcji po dwudziestu minutach prób. W końcu facet zadzwoń do innego swojego  kumpla, który zjawił się po chwili na własnym skuterze. Ten gość był już nieco konkretniejsze - zaczął od ściągania obudowy, rozkręcania kolejnych części silnika - potem sprawdził styki przewodów, czy nie są zapowietrzone, czy dopływ paliwa nie jest zablokowany. Wszystko na nic  - skuter dalej nie działał.

W pewnym momencie zauważyliśmy, że brat jegomościa nachyla się nad bakiem pełnym paliwa z ledwo trzymającym się ust papierosem. Na szczęście wszyscy w porę to zauważyliśmy, łącznie z facetem z wąsem i jego pomagierem i udało się uniknąć wielkiego wybuchu. 
Na odwrocie kluczyków od naszego skutera… się okazało… widniał numer telefonu do właściciela. Facet z wąsem zadzwonił do niego, po czym oddał mi słuchawkę. Po chwili awantury (dość jednostronnej, bo nie mówił on dobrze po angielsku) obiecał, że przyjedzie z zamiennym skuterem, a zepsuty zabierze do najbliższego warsztatu. W tym samym czasie dwóch gości, którzy pomagali naprawiać nasz sprzęt z uśmiechem zażyczyli sobie 400 tysięcy w zamian za podwózkę do miasta oraz za naprawię, a przynajmniej czas na nią poświęcony. Oczywiście uśmiechnęliśmy się i podziękowaliśmy za trudy - właściciel miał być w końcu za 30 minut do godziny – jak obiecał. 

Po godzinie dość nerwowego oczekiwania zjawił się końcu owy towarzysz oraz jego żona -  i rzeczywiście przyznam, że pojawił się obiecany, dodatkowy skuter - lepszy od poprzedniego. Niestety rozpadł się znowu deszcz i nie byliśmy pewni czy chcemy jechać do My Son, czy chcemy wracać czy kontynuować, czy zostawić to wszystko w cholerę. Ostatecznie zdecydowaliśmy się na tą drugą opcję i pojechaliśmy zobaczyć osławione zabytki. Dotarliśmy tam cali mokrzy po mniej więcej 30 min. Po kupieniu biletów wstępu musieliśmy jeszcze podjechać kawałek do parkingu, gdzie zostawiliśmy motor – resztę pokonaliśmy na piechotę. 



Z pierwsza grupy zabudowań nie wiele zostało, ponieważ ucierpiały podczas ofensywy Tet w grudniu 1968 roku, gdzieniegdzie można jeszcze zobaczyć kratery po bombach i w połowie zawalone świątynie - szkoda bo ta architektura to naprawdę majstersztyk - zwraca szczególnie uwagę ułożenie cegieł. Po zobaczeniu tej grupy zabudowy przeszliśmy przez kolejne grupy od B do C, by na końcu długo ścieżką wijącą się przez sam środek tropikalnego lasu osiągnąć ostatnią pozycję grupy K.




W drodze powrotnej musieliśmy jechać dość wolno, gdyż często widoczność była ograniczona - po niecałej godzinę udało nam się w końcu dojechać do Hoi An. W związku z całym tym zamieszaniem musieliśmy nieco zmodyfikować nasz plan jeżdżenia po centrum miasteczka i okolicach. Byliśmy tak zmęczeni i mokrzy po tym całym dniu pełnym przygód, że jedne o czym marzyliśmy to był ciepły prysznic i coś do jedzenia. Oddaliśmy więc nasz motor, w recepcji upomnieliśmy się o ciepłą wodę i wróciliśmy do naszego pokoju. 



Po wyjściu poszliśmy odebrać sukienkę dla Justyny - okazała się dobra, lecz sklepowe dziewczyny, a w zasadzie młoda z matką nie umiliły nam czasu: uszczypliwe komentarze sprawiły, że w ciężkiej atmosferze opuszczaliśmy to miejsce, myśląc powoli, aby jak najszybciej opuścić ten skansen dla turystów.  Tego wieczoru na kolację wybraliśmy się w okolice hotelu, która nie smakowało nam już tak dobrze jak dzień wcześniej. Na zakończenie dnia wyruszyliśmy na ostatni spacer po miasteczku. Postanowiliśmy obejść cały kanał od drugiej, tej mniej znanej strony i po chwili… usłyszeliśmy nasz rodzimy język dobiegający nie wiadomo skąd.  Na schodkach przy kanale siedział sobie grupka z naszej ojczyny, popijając wódeczkę i zagryzając to jakimiś lokalnymi chipsami - no cóż Polacy są wszędzie. 





Na koniec zawitaliśmy do nocnego marketu, gdzie porównaliśmy ceny produktów i doszliśmy do wniosku, że od Hanoi cały czas widzimy te same pamiątki – tyle, że w różnych cenach. Powoli zaczęliśmy wracać do hotelu, gdzie znowu w zasadzie po sekundzie zasnęliśmy… no tak: w końcu jutro pobudka o szóstej rano.

Brak komentarzy: