sobota, 14 września 2013

Nasz ślub w Portugalii - Dzień 3 - Peniche


Poranek następnego dnia okazał się łatwiejszy niż podejrzewaliśmy. Wstaliśmy w okolicach 8:30, ale na śniadanie udało nam się zejść dopiero po 9:00, jako ostatni do gromady dołączyli Artur z Kasią tuż przed 10:00. Na pyszne śniadanie składały się lokalne słodkości z wybornymi portugalskimi tartami, rogaliki, słodkie bułki z orzechami, a dla lubiących coś konkretnego – jajecznica z chlebem i tosty. Tuż po śniadaniu przyszedł czas na kilka zdjęć na tarasie z rodzicami Justyny, a także we wspólnym gronie. Chwilę później zaczęliśmy planować jak spędzimy ten dzień.





Jeszcze przed wyjazdem jedną z opcji było przepłynięcie na wyspę, którą widać z restauracji, i która to jest objęta w całości rezerwatem krajobrazowym. Potem ten sam pomysł potwierdził ksiądz podczas mszy, który szepnął do nas: tam jest taka wyspa… no cóż, nie sposób więc tego przegapić. Do centrum dojechaliśmy taksówkami, tam przeszliśmy do przystani, aby dowiedzieć się co nieco o czasie wypłynięcia i kosztach. Tu okazało się, że statek wyrusza dopiero o 3:00, i że nie wszyscy są ciekawi płynąć więc dany nam czas postanowiliśmy spędzić na wspólnym spacerze.



Przechadzając się po nieco opustoszałym miasteczku, nie dało się zauważyć, że jest ono nieco pustawe – tak jakby przytłoczył je trochę kryzys: pozamykane sklepy, brak turystów, wraki samochodów. Po chwili trafiliśmy jednak na całkiem przyjemny sklep z pamiątkami: my kupiliśmy sobie fartucha z napisem Portugalia, ktoś porcelanowego kogucika, a tata Tomasza… kieliszek o pojemności 50 ml. Spacerując dalej, mijaliśmy kolejne wąskie uliczki – w jednej z nich jakaś starsza Pani smażyła świeże ryby na prowizorycznym grillu na środku ulicy, a w kolejnej stała rudera, ale za to z pięknymi kafelkami i małą figurką Matki Boskiej pod gzymsem.



Po jakimś czasie dotarliśmy do małej restauracji, gdzie postanowiliśmy zjeść wyczekane lody z kawą, mijając nieco wcześniej transparent z podobizną naszego mera – więc to jednak prawda. Kiedy czekaliśmy na nasze desery, wymknąłem się do toalety, do której po jakimś czasie zaczęła się dobijać jakaś baba… no i w końcu wyważyła szklane drzwi… pomimo, że je zamknąłem, i że była to męska ubikacja… cóż.





Kiedy wróciliśmy ponownie do portu okazało się, że Artur z Kasią również rezygnują – tak więc do statku wsiadaliśmy tylko: Karolina, Tomasz, rodzice Tomasza oraz Natalia i Damian. Na początku łódź płynęła dość spokojne, był czas na robienie zdjęć i pogawędki. Po minięciu naszej restauracji falę wezbrały się dość gwałtownie i zaczęło nami mocno rzucać. Natalia i Karolina szybko schowały się do kabiny, tato Tomasza niewzruszony zajmował tylnie siedzenie stając się coraz bardziej mokry, mama Tomasza z uśmiechem, ale jednoczesnym grymasem próbowała jakoś to przetrwać, Damian w zasadzie tylko się śmiał, a Tomasz usilnie próbował to utrwalić na zdjęciach.



Owe 20 min. wydawały się dla wszystkich wietrznością – na miejscu, szczęśliwi, że nie obyło się bez dramatów – postanowiliśmy osuszyć się i zaczekać na obiecaną łódź ze szklanym dnem. Ta przypłynęła po nas po niecałych 15 minutach.  Pan sternik opowiadał o różnych ciekawych detalach otaczającego nas krajobrazu, wpływając co jakiś czas do małych jaskiń i prześwitów. Obok wielkiego fortu, postanowiliśmy się rozdzielić, Tomasz z rodzicami wysiedli, aby zwiedzić fort i szczyt wyspy, a reszta wróciła do błękitnej zatoki.



Sam fort był położny tuż na wodzie, połączony z wyspą za pomocą malowniczego mostu, wspartego na łuku. Na szczycie wyspy pogoda była zdecydowanie inna niż na dole, bardzo mocno wiało, ale za to widoki zapierały dech w piersiach. Obeszliśmy cały szlak i powoli zaczęliśmy schodzić na dół. W tym czasie Damian kąpał się już w zatoce, a Natalia z Karoliną kibicowały mu z brzegu. Tuż nad tą samą zatoką, wisiało w dosłownym tego słowa znaczeniu pole namiotowe, z którego w dodatku korzystali niewzruszeni turyści.





Spotkaliśmy się na dole na niecałą godzinę przed powrotem – robiło się coraz zimniej. Karolina z Natalią i Damianem postanowili jeszcze rzucić okiem na przystań z samej góry, reszta zeszła na plaże, aby chociaż zamoczyć nogi. Wsiadając ponownie do łodzi, byliśmy wszyscy pełni obaw, jak tym razem zniesiemy podróż przez wzburzone morze – na szczęście powrót okazał się łatwiejszy.




Na miejscu zamawiamy taxi do hotelu, w którym to Justyna zaaranżowała już kolacje z wczorajszym jedzeniem dla wszystkich. Po gorącej kąpieli dołączamy do reszty – na stole pojawił się ryż, ziemniaki, zapiekane mięso oraz słodkości. Nam pozostało jeszcze dokończyć etykietki na wina i podziękowania, które wręczyliśmy naszych gościom wraz z butelką lokalnego wina. Wcześniej z Arturem podskoczyliśmy samochodem do Nau dos Corvos dokupić kilka butelek, trochę Porto, i także aby podziękować naszemu Pedro za wspaniałą pomoc w przygotowaniu naszego wesela – jako prezent otrzymał butelkę Żubrówki.




Po wręczeniu upominków (także dla Piotra i Krzycha) usiedliśmy wszyscy na oglądaniu zdjęć z sesji oraz z samego ślubu. Tak upłynął nam ten dzień – niestety ostatni…

Brak komentarzy: