wtorek, 17 września 2013

Wietnam - Dzień drugi


O 7: 20 rano nasz samolot wylądował na znanym nam już dobrze lotnisku w Bangkoku. Także tym razem odszukanie naszego baggage claim zajęło nam trochę czasu. Po odświeżeniu się postanowiliśmy zjeść śniadanie w kawiarni Illy Cafe, która z robieniem znanej kawy nie ma nic wspólnego. Tam postanowiliśmy wybrać hotel, w którym się zatrzymamy w Hanoi. 

Kiedy nadaliśmy ponownie nasze bagaże na następny lot do Hanoi, Pani z obsługi goniła nas przez pół korytarza, bo zapomniała zeskanować naszych bagaży… uff niewiele brakowało, a nasze bagaże zostałyby na tym lotnisku na dłużej. 

Nasze bramki znajdowały się na samym końcu skrzydła terminala, do których dojście zajęło nam niemalże 20 min. Na miejscu pozostało nam czekanie na ostatni lot w tą stronę, całkiem młodymi ze względu na flotę i obsługę liniami Vietnam Airlines, których serwis pozytywnie nas zaskoczył. 

Po ponad dwugodzinnym i bezstresowym locie, lądowaliśmy już w stolicy Wietnamu. Tam po dość długim oczekiwaniu na mój bagaż, odszukaliśmy stanowiska busów VietJet Air odjeżdżających do miasta i po 45 minut jazdy wjeżdżaliśmy już do zatłoczonego i pełnego skuterów Hanoi. Zgodnie z mapą, którą trzymaliśmy w ręku nasz przystanek znajdować się miał na obrzeżach starej dzielnicy 36 ulic. Kierowca, a raczej jego pomagier starali się oczywiście odwieść zabłąkanych turystów, od pomysłu szukania hotelów na własną rękę oferując w zamian swoje hotele, co w niektórych przypadkach i za odpowiednią zapłatą (dodatkowe 2 USD) zadziałało. My wiedzieliśmy jednak jak to działa i postanowiliśmy szukać noclegu we własnym zakresie. 


Nasz wybór padł na mały hotel Madame Chi Guesthouse, do którego doprowadziły nasz wąskie uliczki dzielnicy backpakersów. W środku przywitała nas przemiła obsługa składająca się z duetu sympatycznych Wietnamczyków, którzy zaoferowali nam pokój z numerem 103 (25 USD), co jest dość dużą opłatą jak na ten kraj. Trzeba jednak pamiętać, że jesteśmy biali, pokój znajduje się w białej dzielnicy w środku sezonu oraz, że ma wszystko czego jesteśmy spragnieni i co jest tu w cenie: ciepły prysznic, klimatyzację, czystość oraz wygodne i odpowiednio duże łóżko. W pierwszej kolejności skorzystaliśmy z prysznica  i niedługo potem zaczęliśmy planować kolejne godziny. Kiedy odbieraliśmy na dole w recepcji nasze paszporty – zapytaliśmy o wymianę waluty oraz wycieczki do Halong Bay. Zaproponowano nam 2 dni (1 noc) za 75-85, są też za 135 w „promocji” za 105 oraz jednodniowe za 65. Nasze zmęczenie zaczęło dyktować warunki, więc zgodziliśmy się na 70 USD za 2 dniową wycieczkę: przejazd busem z Hanoi, wypłynięcie łodzią do zatoki, lunch, kajuty, pływanie, kajaki, jaskinie itd. 



Ostatnimi siłami ruszamy w poszukiwaniu Golden Shops (sklepy ze złotem), gdzie podobno wymieniają walutę po dobrej cenie. Jest ich kilka w okolicy (cena 33.00-33.050 VND za 1 GBP – na lotnisku było 32.200, a w hotelowej recepcji 33.000), w każdym jest inaczej, co sprawia, że zakłopotani krążyliśmy od jednego do drugiego by w końcu wymienić po 33.000 VND za 1 funta. Ostatnim punktem było utargowanie dobrej ceny za bilety do Sapa – to też okazuje się nieco skomplikowane (sporo miejsc w kuszetkach została już sprzedana), ale w końcu nasze zmęczenie przyspiesza decyzję (z pomocą słynnej  strony seat61, która dobrze opisuje wszystkie te Orient Expressy itd.) i bilety dostajemy za 35 USD tam i za 37 z powrotem.


Najprzyjemniejszą częścią tego wieczoru miała się okazać kolacja. Najpierw zapytaliśmy w recepcji o dobre i stosunkowo niedrogie restauracje w okolicy, potem próbując je odszukać zaczęliśmy nieco krążyć między uliczkami starej dzielnicy, co niebezpiecznie oddalało moment zaspokojenia naszego głodu. Ostatecznie nieco na przekór wybraliśmy coś z Lonley Planet – restaurację Gecko, co okazało się strzałem w dziesiątkę. Przy naszym stoliku na ścianie wisiały poprzylepiane kartki z opiniami osób, które już tu jadły – nie trzeba dodawać, że były one bardzo dobre. Zamówiliśmy rybę w stylu Hanoi, wołowinę po wietnamsku, springrolls jako przystawka oraz sok ze świeżego mango dla Justyny, a dla mnie piwo Hanoi. Ryba okazała się wyśmienita, podawana na podgrzewanym naczyniu, zawijana w papier ryżowy – niebo w gębie jak mawiała moja babcia – moja wołowina równie dobra, a sok z mango… ehhh.


Wieczór zakończyliśmy na spacerze wokół starej dzielnicy, przyglądając się życiu nocnemu młodych Wietnamczyków (to bardzo młode społeczeństwo), którzy pomimo późnej godziny tłumnie przesiadują na ulicach, jedzą bardzo popularne tu lody z automatu – przysiadując na swoich skuterach w objęciach swoich wybranków. My także objęci wróciliśmy w końcu do naszego hotelu – przed nami kolejny intensywny dzień – Halon Bay, zwana zatoką smoka.

Brak komentarzy: