wtorek, 24 września 2013

Wietnam - Dzień dziewiąty


Wstaliśmy o 6:30 i po szybkim spakowaniu się byliśmy już przy recepcji, gdzie dostaliśmy dwie butelki wody gratis oraz zostaliśmy poproszeni o wystawienie rankingu hotelu na Tripadvisor. Nasz samochód zjawił się punktualnie o 7:00 – był to duży i klimatyzowany jeep z sympatycznym Panem kierowcą – niestety słabo mówiącym po angielsku. Ruszając w drogę pomyślałem sobie, że będziemy miło wspominać to miejsce, ale teraz myślami byłem już w następnym – Lang Co Beach.




Nie minęło 30 min. a zadzwonił telefon do kierowcy, który po chwili podał na słuchawkę. Była to sympatyczna Pani z recepcji, która przeczytała naszą ocenę hotelu (małe karteczki, o wypełnienie których proszą każdego przed wyjazdem) i znalazła tam niepokojący ją wpis. Otóż dzień wcześniej kiedy siedzieliśmy sobie przy recepcji, popijając zieloną herbatę – zobaczyliśmy jak na środku holu idzie sobie ogromny pająk, który po chwili gdzieś zniknął… cała reszta pobytu była bez zastrzeżeń, a i ten incydent to drobiazg – ot taki sobie pająk – no co miał zrobić… Pani była jednak wyraźnie przejęta i zaoferowała zwrot 100 000 VDN za tą niedogodność – czegoś takiego jeszcze nie doświadczyliśmy ze strony dwugwiazdkowego hotelu z Azji Południowo-Wschodniej.






Po godzinie dojechaliśmy do Lang Co Beach, zabraliśmy ręczniki i zeszliśmy schodami obok jednego z licznych tu resortów na plaże. Naszym oczom ukazał się niezwykły widok: biały piasek, górzyste wybrzeże, krystaliczna woda i nikogo, ale to nikogo dookoła – byliśmy sami. Nie czekając ani chwili dłużej wskoczyliśmy do wody – ja jak zwykle próbowałem rzucać się na falę, a Justyna tradycyjnie  zrobiła ze dwa kółka żabką nieco dalej brzegu.



Po godzinnej zabawie postanowiliśmy ruszyć w dalszą drogę. W lokalnym resorcie umyliśmy stopy – no – tzn. ja próbowałem przy pomocy takiego szlaufa w łazience, ale ni stąd ni z owąd zjawiła się jakaś baba i najzwyczajniej w świecie mnie… opierdoliła. Skorzystałem więc z innego, podobne szlaufa w pomieszczeniu obok – widocznie ten był przeznaczony do jakiś szczególnych celów.

Po ruszeniu nasz samochód momentalnie zaczął się wspinać w gorę, po krętej i malowniczej drodze, odsłaniając co jakiś czas wspaniałe widoki w majaczącym gdzieś tam Da Nang. W tle nieco niżej pojawiała się co chwilę linia kolejowa, którą jechaliśmy zaledwie dwa dni wcześniej. W okolicach 10:00 dojechaliśmy na szczyt, czyli mówiąc inaczej osiągnęliśmy przełęcz Hai Van Pass, która usłana jest niewielkimi bunkrami pamiętającymi walki z 1968. Przechadzaliśmy się po nich z trójką Amerykanów, którzy byli bardzo podekscytowani, że na murach widnieją ślady kul. Ze szczytu rozpościerał się wspaniały widok na nabrzeże ciągnące się meandrami z widoczną plażą Lang Co, która pewnie teraz zapełniała się turystami. Jedynym mankamentem była ogromna linia wysokiego napięcia, która przecinała tą perspektywę.





Ostatnim punktem podróży do Hoi An były tzw. góry marmurowe, ale najpierw czekał nas przejazd przez Da Nang. To najszybciej rozwijające się miasto Wietnamu posiada imponująca wybrzeże gęsto usłane hotelami, resortami czy kurortami o architekturze nie wartej komentowania. Całość miasta spinają dwa duże mosty – w tym jeden dosłownie w kształcie żółtego smoka, przez który przejechaliśmy. Chwilę później zobaczyliśmy nasz kolejny cel – cztery niewielkie skały/góry. Na parkingu przed usłyszeliśmy jak gdzieś niedaleko jakiś wodzirej zagrzewa ludzi do tańca – chyba odbywało się jakieś wesele lub wyjazd integracyjny… któż to wie. Same wzniesienia otoczone były gęstą zabudową składającą się w większości z baraków, w których masowo produkowało się rzeźny z rzekomo  - pochodzącego z tych gór marmuru –jak sama nazwa atrakcji wskazuje. W rzeczywistości był to tani marmur sprowadzany z Chin.





Przy wejściu kupiliśmy bilety wstępu oraz na wjazd na szczyt winą panoramiczną. Na górze jeszcze raz sprawdzono nam bilety i po pokonaniu kilkunastu stopni, po przejściu kamiennego portalu – znaleźliśmy się na niewielkim, wewnętrznym placyku. Obok znajdowało się wejście do pierwszej jaskini: w środku było dość ślisko – mi przypomniało się Borneo – kiedy w jednym z takich miejsc pośliznąłem się i na zawsze uszkodziłem ruchomy obiektyw naszego aparatu. Wrażenie zrobiła na nas dopiero druga jaskinia – wysokie pomieszczenie w wielkim otworem na środku sklepienia, przez który wpadało do środka niesamowite światło wolumetryczne – tworząc serie świetlnych smug niczym efekt specjalny z hollywoodzkiego filmu.



W drodze powrotnej okazało się, że nasz bilet na windy obowiązuje tylko w jedną stronę i na dół trzeba sobie zejść po schodach, więc w tą stronę zeszliśmy w akompaniamencie coraz to głośniejszej muzyki z pobliskiej imprezy.

Do Hoi An dotarliśmy po 12:30, kierowca wysadził nas przed hotelem, który chwilę wcześniej wskazaliśmy mu z Lonley Planet. Na miejscu okazało się, że mają tylko jeden wolny pokój (za 29 USD), w którym nie sposób przypiąć moskitiery – postanowiłem, że poszukam czegoś innego, a Justyna została przy  recepcji z bagażami. Z szukaniem następnego miejsca nie było najmniejszego problemu – wszak Hoi An to miasto skierowane wyłącznie do turystów. Ostatecznie wylądowaliśmy w zupełnie niedaleko w hotelu, który miał nawet basen wbudowany w parter, obok którego mieściła swego rodzaju stołówka, gdzie jak się później okazało mieliśmy jadania w tzw. systemie open bufet. Za nasz pokój wraz z możliwością korzystania z wymienionych dogodności zapłaciliśmy 18 USD.



Po prysznicu i relaksie postanowiliśmy zaspokoić nasz głód, jednak nie mieliśmy ochoty krążyć po miasteczku w poszukiwaniu kolejnej, przepłaconej restauracji wskazanej przez Lonley Planet. Sama mieścina sprawiała wrażenie nieco sennej, właściwie gdyby nie pojawiające się co jakiś czas postacie z słomianymi, stożkowatymi nakryciami głowy – to można by się nabrać, że to gdzieś w Portugali… po sezonie. Podziwiając to osobliwe miejsce, przechadzaliśmy się nad kanałem, wąskimi uliczkami, w otoczeniu dziesiątek sklepów z ubraniami szytymi na miarę  oraz zdawało się jeszcze raz tyle turystów. To wszystko znalazło odzwierciedlenie w cenach dań w jednej z restauracji przy głównym deptaku – postanowiliśmy wrócić w okolice naszego hotelu w nadziei, że tam znajdziemy coś przystępnego.





Ostatecznie wylądowaliśmy dosłownie numer dalej od naszego miejsca, gdzie zamówiliśmy pyszne chipsy z sosem a la salsa (portugalskie wpływy), hot pot z ryba i warzywami, ryż na słodko z ananasem i oczywiście świeże soki z mango i arbuza.  Nieubłaganie zbliżał się wieczór, więc postanowiliśmy pospacerować po miasteczku i chłonąć jego atmosferę. Po drodze, przy jednej z ulic – Justyna umówiła się na manicure, a chwilę później – niedaleko – targowała się o niebieską sukienkę… bez sukcesu. Stamtąd udaliśmy się na wieczorny targ, gdzie sprzedawano jakby to moja mama powiedziała: dziwne owoce i lokalne wyroby. Targ przemieniał się potem w promenadę, wzdłuż której cumowały łodzie-restauracje wypełnione turystami – co jakiś czas podbiegały do nas dzieci z papierowymi lampionami, prosząc o zakup – potem puszcza się ja na wodzie kanału.





Miasteczko zaczynało tętnić życiem wraz z wieczornym naporem turystów, my trochę tym przytłoczeniu planowaliśmy już nasz jutrzejszy wyjazd skuterem poza miasto. Pozostało nam jeszcze tylko wrócić do salonu manicure i jeszcze raz spróbować potargować się o sukienkę. Doświadczenie z salonem piękności okazało się dość traumatyczne – paznokcie zostały dosłownie spiłowane jak to powiedziała Justyna - jak u konia, nierówno i niedbale. W efekcie na końcu wywiązała się awantura, argumentem było niewykonanie usługi, za co nie powinno się płacić pełnej kwoty. To był punkt zwrotny, bo jak twierdzi Justyna tego wieczoru owa Pani rzuciła na nas klątwę, a o jej skutkach można będzie przeczytać w relacjach z następnych dni.




Pozostało jeszcze tylko spróbować kupić niebieską sukienkę, której odebranie zostało umówione na następny dzień. Z racji tego, że było już późno – na kolację zdecydowaliśmy się pójść do jednego z miejsc przy kanale, gdzie zamówiliśmy rybę zawijaną w liść bananowca oraz fresh beer, a Justyna tradycyjnie warzywa z ryżem. Nie dalej jak pół godziny potem, tuż obok naszego stolika przechadzał się ogromny karaluch, co nie najlepiej świadczyło o tym miejscu, ale jakość specjalnie nas nie zaskoczyło.





Wracając mijaliśmy niesamowite miejsce: staw/pole na którym przesiadywało setki żab wydając przy tym charakterystyczny dźwięk kumkania – co w efekcie niesamowity sprawiało, że każdego wieczory odbywał się żabi koncert… surrealistyczne doznanie.

W hotelu właściwie od razu zasnęliśmy zmęczeni atrakcjami dnia i nic nie dały rozpaczliwe próby pisania kolejnych stron pamiętnika.

Brak komentarzy: