poniedziałek, 23 września 2013

Wietnam - Dzień ósmy


Obsługa naszego hotelu była miła, ale to bardzo miła… nawet za bardzo. Co chwilę o coś się pytali (najczęściej o to samo: czy mamy już plany na następny dzień, na powrót, czy mamy transport itd.), uśmiechając się i nieśmiało składając ręce. Nie przeszkadzało to jednak w zamówieniu i zjedzeniu pysznego śniadania: ciepłe tosty z masłem i dżemem (cudowny), kawa oraz herbata. Niedługo później wypożyczyliśmy skuter na dzisiejszy dzień (5 USD i śmierdzące kaski na wyposażenie), i podjechaliśmy pod mury cesarskiego miasta. Uiściliśmy opłatę za parking (10 000 VND) i przeszliśmy pod majestatyczną bramę główną.




W hotelu podpowiedzieli nam, aby kupić zbiorczy bilet obejmujący trzy zabytki, co wywołało szczere zdumienie Pana kasującego bilety – większość kupuje bilety u niego. Po przekroczeniu bramy naszym oczom ukazał się budynek główny, gdzie odbywały się uroczyste przyjęcia, urodziny samego Cesarza oraz witanie gości itp. W środku znajdowała się także ogromna makieta oryginalnego układu (większość została zniszczona w czasie wojny wietnamskiej, albo jak mówią lokalni – amerykańskiej), a także film: cyfrowa rekonstrukcja kompleksu.




Purpurowe miasto to kolejna część kompleksu, która zwróciła naszą uwagę. Składała się z dwóch symetrycznie położonych, podłużnych pawilonów, na ścianach, których zawieszone były kopie dokumentów – najczęściej rozkazów oraz dekretów samego najwyższego. Mijając kolejne kwartały zabudowań, albo to, co z nich zostało, uświadomiliśmy sobie, iż potęga tego cesarstwa wypadała blado na tle dziewiętnastowiecznej Europy. Tu Cesarz chwalił się armią wyposażoną w słonie, a nad Tamizą powstawały pierwsze tunele kolei podziemnej zwane dzisiaj – metro czy po londyńsku tube.





Po niecałych trzech godzinach opuściliśmy kompleks na naszym jednośladzie i pojechaliśmy zobaczyć grobowiec w Minh Mang, który położony miał być jakieś 15 km od centrum miasta. Najpierw jednak usiedliśmy w naszym miejscu na rogu na przekąskę: tym razem była to kawa po wietnamsku na zimno. Po tym odpoczynku (azjatycka wilgotność dawała się we znaki) ruszyliśmy w końcu w kierunku grobowca. Mijaliśmy liniową zabudowę przedmieść, składającą się głównie z małych biznesów typu: sklep, warsztat czy mini jadłodajnia, a kiedy miasto się skończyło: pola ryżu i gęste lasy wraz z Purpurową rzeką biegnąca wzdłuż drogi. Zatrzymaliśmy się tylko raz, kiedy zobaczyliśmy słonia, pasącego się na polu wraz ze swoim Panem. Zrobiliśmy sobie zdjęcia i ruszyliśmy dalej. Brak jakichkolwiek znaków spowodował, że nasza podróż trwała nieco dłużej niż zakładaliśmy.





W okolicach 16: 00 dojechaliśmy w końcu na parking przed grobowcem (oczywiście płatny), i ruszyliśmy o własnych siłach w stronę zabytku.
Było to bardzo przyjemne doświadczenie: byliśmy tam sami, słońce zachodziło, było ciepło i ta atmosfera… to jednak nie trwało zbyt długo, bo chwilę potem pojawiła się druga para – jak twierdzi Justyna: dwie, idealne połówki, która poprosiła nasz o zrobienie zdjęcia.




W drodze powrotnej zapłaciliśmy haracz za parking, po czym ruszyliśmy z powrotem do miasta. Niestety po drodze wybraliśmy zły zjazd i trochę zabłądziliśmy na lokalnych drogach – słońce powoli zachodziło. Wieczorową porą podjechaliśmy do naszego sympatycznego Pana o skuterów, ale postanowiliśmy jeszcze go nie oddawać – pojechaliśmy zobaczyć, co jest po drugiej stronie grobli. Zaparkowaliśmy obok, a ja skoczyłem zrobić parę zdjęć, następnie zobaczyliśmy fajny bar tuz nad rzeką, ale okazał się nie zbyt przyjaznym miejscem. Po oddaniu motoru wróciliśmy do naszego hotelu, żeby się odświeżyć i przygotować do następnego dnia. Na dole przy recepcji zamówiliśmy samochód na następny dzień (65 USD – 3 stopy), sprawdziliśmy kilka informacji w Internecie i ruszyliśmy na kolację.



Tym razem chcieliśmy spróbować czegoś innego (pytaliśmy się także w recepcji), więc trochę czasu nam to zajęło zanim znaleźliśmy ciekawe miejsce. Tym razem zajadaliśmy się kaczką w sosie pomarańczowym, vegetable pot oraz soki z mango i ananasa. Naprzeciwko tego lokalu znajdowała się słynna restauracja francuska, gdzie przesiadywali sami (nie mowie w żadnym języku, kocham kuchnie francuską i w ogóle mam resztę świata w dupie) francuzi, więc w tle towarzyszył mam gwar paplaniny francuskie: fofo fo fo fąą…


Po pysznej kolacji, kiedy czekałem na Justynę – zapytałem jedną z dziewczyn, dlaczego w każdym miejscu (w każdym sklepie, barze czy restauracji) można zobaczyć takiego plastikowego, żółtego najczęściej kotka, który macha jedną ręką – tak jak macha czasami moja tata mówiąc pod nosem: żydokomuna. Otóż okazało się, ze oni wierzą, że to po prostu przynosi szczęście dla biznesu, zaprasza i przyciąga klientów.




W drodze powrotnej zahaczyliśmy jeszcze o sklep z ciuchami, jednak chwilę później postanowiliśmy, że skoro jedziemy do legendarnego miasta krawców (Hoi An) to możemy tam zrobić sobie takie zakupy. Na koniec nie obyło się bez jeszcze jednej wizyty u znajomych na rogu (piwo Saigon i oczywiście sok z mango), gdzie spotkaliśmy sympatycznego kelnera, zbierającego monety z różnych krajów: daliśmy mu 0.5 bo tyle mieliśmy oraz dowiedzieliśmy się, że pracuje praktycznie non stop i zarabia 1 000 000 VDN – przy czym trzeba powiedzieć, że dobre danie z karty kosztowało – 250 000 – oczywiście dla turystów.

Wracając do hotelu myślami byliśmy już gdzie indziej – w Hoi An, dokąd mieliśmy dotrzeć następnego dnia.


Brak komentarzy: