środa, 29 października 2008
piątek, 3 października 2008
poniedziałek, 21 lipca 2008
Das ist Berlin, Berlin, die ewig junge Stadt.
W ostatnim dniu, kiedy na "mecie" nikt nie myślał jeszcze o wstawaniu - zerwałem się łóżka (czytaj z podłogi) i postanowiłem "polatać" jeszcze po mieście, robiąc przy okazji zakupy. Czasu miałem nie wiele więc szybko wybrałem jedyny cel - ambasadę Holandii. Sam budynek ciekawy, szczególnie ta druga część, która domyka i maskuje okoliczną przestrzeń. Ale jeszcze ciekawsze było to, że mogłem go sobie fotografować skąd chciałem i ile chciałem, pomimo, że obok stali strażnicy. Wracając wstąpiłem do całkiem dobrze zaopatrzonej księgarni, wydając nie planowane 150€, co w efekcie spowodowało skromniejszy obiad zjedzony w asyście Darka i Tomka na dworcu. Do Warshau wracałem z dobrym wspomnieniem i z szczególnym bagażem (na prośbę Darka zabrałem do ojczyzny dwie jadowite rosiczki), chodź dalej dziwię się jak ktoś mówi, że jedzie na wakacje do Niemiec... i mówię: Do Niemiec? Do Niemiec??? A co tam jest?
niedziela, 20 lipca 2008
Z wizytą w Stadt des KdF Wagens - Wolfsburg.
Następnego dnia w wyniku sporu postanowiliśmy podzielić się na dwie grupy. Ja z Tomkiem pojechaliśmy pociągiem zobaczyć Phaeno w Wolfsburgu, a Darek postanowił wysiąść wcześniej i spędził większość dnia w Magdeburgu, w mieście gdzie nic nie ma. Phaeno jest zaraz przy stacji kolejowej i co lepsze jest połączone kładką z Autostadt, który znajduje się po drugiej stronie torów. Kiedy czytywałem różne wzmianki pojawiające się już w okolicach 2000, dziwiło mnie to dlaczego tak długo budują, albo nie budują ten projekt. Wszystko wyjaśniło się, kiedy stanąłem u jego podnóża - to prawdziwy majstersztyk. Przy szalowaniu tego dzieła sztuki, albo ginęły z wysiłku i skupienia dziesiątki robotników, albo płacili im bzdyliony dojcz marek za tak dobrze wykonaną robotę. Jako Polak (potomek bitwy pod Grunwaldem i hołdu Pruskiego) o razu zacząłem szukać czegoś do czego można się przyczepić. I choć znalazłem to i owo, i tak jakość tej architektury przesłania wszystkie jej niedoskonałości. Na początek podeszliśmy pod budynek, aby rzucić okiem na te nogi, tuby na których się wspiera. Ten widok uzupełnia siatka oświetlenia pokrywająca "podwozie", która sprawia wrażenie jakby była dekoracją jakiegoś filmu s-f.
"Kapitanie Spok - czy poziom jonizacji powłoki osiągnął stan pozwalający wykonanie manewru?"
...dało się usłyszeć gdzieś z okolicy. W jednej z nich mieści się wejście prowadzące do jednoprzestrzennej hali mieszczącej różnego rodzaju maszyny ukazujące całkiem ciekawe zjawiska. Pobawiliśmy się tym trochę, uwalniając drzemiącą w nas dziecięcą ciekawość świata, po czym zahaczając o sklep skoczyliśmy "na przeciwko" coś zjeść. Wracając zabraliśmy znudzonego Darka w Magdeburgu (pytanie co tam robił - przemilczę), a wieczór spędziliśmy pijąc w knajpie na terenie jakiegoś starego browaru, w jakieś dzielnicy, której nazwy nie pamiętam, ale Darek twierdził, że to najmodniejsze teraz miejsce w Berlinie. Wracając trochę kluczyliśmy, ale w końcu udało się złapać autobus nocny i tak w towarzystwie śpiewającego murzyna dotarliśmy z powrotem do "mety".
sobota, 19 lipca 2008
Ich bin ein Berliner...
Rano po śniadaniu rodem z "Babilonu" przyszedł czas na nieuchronne zapoznanie się z historią tego miasta. Co to oznacza - zobaczyć i dotknąć mur berliński, a raczej to co z niego pozostało. Trzeba przyznać, że entuzjazm z jakim rozbierano go w listopadzie 89-ego spowodował, że niewiele jest dziś zachowanych fragmentów. No, ale jest to jak najbardziej zrozumiałe. Po drugiej stronie ulicy znajdowała się mała wieża widokowa, z której dobrze widać cały odcinek oraz jest opcja porównać panoramę ze starą reprodukcją. Potem przyszedł czas na Bramę Brandenburską i okolice, Pomnika Ofiar Holocaustu Eisenman'a no i oczywiście Potsdamer Platz, gdzie spoczęliśmy na kawę w lokalnym Starbucks'ie. I tu była ciekawa rzecz, przed stoliki podjechał jakiś taki samograj przypominający kilku osobowy rower, ale na planie koła. Siedziały na nim, a właściwie kierowały nim młode dziewczęt'a, z których jedna miała chyba wieczór panieński. Wysiadły i prosiły facetów, aby nożyczkami odcięli jej kawałek ubrania (do tego dochodził chyba jeszcze cukierek) w zamian za jakiś banknot. W okolicach 17:00 postanowiliśmy rzucić okiem na Nową Galerię Narodową Mies'a Van Der Rohe, której minimalizm oraz proporcję zrobiły na mnie wrażenie. Polubiłem ten budynek i sfociłem dokładnie z każdej ze stron. A na deser pozostało słynne Hansaviertel, czyli zespół powstały przy okazji Internationale Bauausstellung Interbau i zrealizowana w latach 1955-1960. Przez niemalże cały czas chodząc pomiędzy budynkami, powiarzałem sobie po cichu: o k(piiiiii)wa...o ku(piiiiii)a...
piątek, 18 lipca 2008
W Berlinie z wizytą u Dariusza...
Kiedy Darek pojechał liznąć trochę "zachodu" od razu pojawiła się opcja odwiedzenia go w Belinie Zachodnim. W okolicach czerwca sprawa krótkiego urlopu w pracy oraz spotkania się na miejscu z Tomkiem Puszczem była już dogadana i wystarczyło już tylko zaplanować co ewentualnie zabrać dla rodaka z Polski. Szybko okazało się, że ogórki w słoikach, kotlety, ziemniaki, prawdziwki, kapusta, wódka, zakąska i gołąbki nie zmieszczą mi się razem do torby..."pojechałem z pustymi". Na Hauptbahnhof, Dariusz i Tomek już czekali na mnie (nic się nie zmienili), w myślach snując pewnie wizję suto zakrapianej kolacji z polską wałówką. O tym milczałem aż do końca. Po rytualnym papierosie przed dworcem poszliśmy pieszo (po drodze zaliczając straż pożarną Sauerbruch & Hutton) w kierunku tzw. mety. Jak się okazało Dariusz mieszkał w całkiem przyjemnej dzielnicy akademickiej. I choć jego pokój był mały, a pogoda w kratkę reszta dnia upłynęła całkiem miło na m. in. na posiłku w lokalnej i taniej pizzerii oraz na bardzo długim spacerze po tzw. mieście, który zakończył się wylądowaniem w gejowskiej dzielnicy i wypiciem kilku piw z widokiem na parę damsko-damską(Darek miał widok na pary męsko-męskie i jak sam powiedział czuł się skrępowany). No cóż Darek to po prostu inny rocznik. Wracając w okolicach dwunastej zachaczyliśmy o dzielnicę ambasad. I chyba na koniec dnia pojawiła się jakaś butelka, którą przywiózł Tomek, ale tego już nie pamiętam.
W ramach spaceru natknęliśmy się na coś takiego. Wygląda jak utopia z późnych lat 60-tych.
czwartek, 13 marca 2008
Ostatnie 48 godzin...
CZWARTEK, 13 MARZEC 2008 / PIĄTEK, 14 MARZEC 2008
New Delhi….pożegnanie z Indiami i powrót do Warszawy
Wstaliśmy ok. 8, bo plan dnia mieliśmy dość napięty. Po śniadaniu podjęliśmy próbę internetowej odprawy, ale niestety nie udało się..muszę też wspomnieć, że dzień wcześniej dostaliśmy cynk z Polski od brata Tomasza, że są strajki w Indiach i jest kiepsko z lotami..zrzuciliśmy to na datę 13 i na czasami dopadającego nas z znienacka, niczym ten dobry uczynek z humoru Halamy, a w naszym wypadku pech!! Na szczęście okazało się, ze lotnisko w New Delhi nie przyłączyło się do strajku i wszystko przebiega zgodnie z planem!! Za drugim razem podczas odprawy internetowej wybraliśmy miejsca w samolocie: za skrzydłem prawym 31J i 31K..i w duchu pomyślałam oby były szczęśliwe!!! Potem akcja zakupy – w tej kwestii mamy podobne podejście z Tomaszem: szybko, zwinnie i na temat bez zbędnego przeciągania, bo i po co! Przeznaczony budżet na zakupy 2000Rs – po 1000 Rs dla każdego z nas..ja wydałam co do małej rupijki..nic się nie ostało w mojej sakwie!!! Były przyprawy, herbaty, książka, płyta CD z muzyką, chusty, poszewki na poduszki, riksze – zabawki, notatniki, słonie z drewna, szkatułki, stare monety (po powrocie przyniosły szczęście mojej siostrze i jej obecnemu, a wtedy jeszcze narzeczonemu – zostały przekute na PLN), biżuteria z drewna, figurka Buddy, widokówki…Po zakupach zabukowaliśmy kolejne miejsca w samolocie z Zurychu do Warszawy – 11A i 11B przed skrzydłem po lewej stronie. Jeszcze w Polsce obiecaliśmy sobie, że jeśli nam się uda to pójdziemy na prawdziwy Bollywood do kina..udało się zdobyć 2 bilety (150Rs) na „Jodhaa Akbar”. Zanim weszliśmy na film przed salą kinową zostaliśmy gruntownie prześwietleni dosłownie ze wszystkiego co mamy w torbach..a należy zaznaczyć, że Tomasz miał przy sobie niewinną sikorkę, która już pod cudem świata zrobiła furorę! Sam film był o miłości z historią w tle..dużo tańców i śpiewu, boska aktorka, przystojni aktorzy czyli to co w prawdziwym kinie indyjskim powinno być, niestety nie mogliśmy zostać na drugiej części (w Indiach wyjście do kina to jak wyjście do teatru w Polsce – odświętne ubrania, przerwa na przekąskę, nutka powagi w tle..) Trzeba wspomnieć, że do teraz nie wiemy jak się zakończyła ta historia dla głównej bohaterki, a mamy z Tomaszem odmienne wersje…the end!!! W drodze do hotelu Tomasz zakupił (tradycyjnie od lat zawsze to przywożą sobie z podróży) najtańsze szlugi dla swoich znajomych! Po hotelem czekała na nas już taxi na lotnisko. Jechaliśmy samochodem marki TATA (cały pobyt myślałam czy uda nam się nim przejechać) i spełniło się! Kierowca zabrał swojego znajomego i całą drogę z nim dyskutował, a my z Tomaszem na tylnych siedzeniach zastanawialiśmy się obstawialiśmy, o czym mogą rozmawiać…w pewnym momencie wywiązała się z nim rozmowa i określiłam charakter jego jazdy jako „Crazy” natomiast Tomasz na „Normal”, a kierowca tylko się sympatycznie do nas uśmiechał!!!Na lotnisku byliśmy o 22h i przywitał nas tłum ludzi, co tłumaczyło, dlaczego należy się stawić na odprawę 3 h przed odlotem – nas wpuszczali do samolotu dopiero o 01:15!!! Zajęliśmy miejsca w samolocie, a ja wyciągnęłam jedyną gazetkę, którą sobie zostawiłam (zupełnie przypadkowo) z pakietu tych, które zabrałam na lot do Indii..rozsiadłam się w siedzeniu i odruchowo otworzyłam gazetkę na cudownie brzmiącym w zaistniałych okolicznościach tytule – „10 KATASTROF, które poprawiły bezpieczeństwo lotów”, nic się nie odezwałam tylko pokazałam ten artykuł Tomaszowi i powiedziałam „no to pięknie” i zaczęliśmy się śmiać z ironii losu…po prostu uroczo nie ma to jak poprawić sobie nastrój dobrą lekturą na chwilę przed startem w 8 – mio godzinny lot!!! Po prostu BRAWO DŻASTINA!! Ale pomimo wszystko od razu zabraliśmy się z Tomaszem za lekturę artykułu i wystartowaliśmy…Lot był spokojny, a jedzenie i obsługa sympatyczna!! W głowie setki obrazów i wspomnień minionych dni…Zurych przywitał nas deszczem, ale odprawa była sprawna..i znów zajęliśmy miejsca w samolocie i teraz już naprawdę zbliżaliśmy się do Polski…do Warszawy…Szwajcarska czekoladka osłodziła nam gorycz powrotu do kraju, a w myślach nieśmiało zaczęliśmy snuć kolejny plan podróży…
New Delhi….pożegnanie z Indiami i powrót do Warszawy
Wstaliśmy ok. 8, bo plan dnia mieliśmy dość napięty. Po śniadaniu podjęliśmy próbę internetowej odprawy, ale niestety nie udało się..muszę też wspomnieć, że dzień wcześniej dostaliśmy cynk z Polski od brata Tomasza, że są strajki w Indiach i jest kiepsko z lotami..zrzuciliśmy to na datę 13 i na czasami dopadającego nas z znienacka, niczym ten dobry uczynek z humoru Halamy, a w naszym wypadku pech!! Na szczęście okazało się, ze lotnisko w New Delhi nie przyłączyło się do strajku i wszystko przebiega zgodnie z planem!! Za drugim razem podczas odprawy internetowej wybraliśmy miejsca w samolocie: za skrzydłem prawym 31J i 31K..i w duchu pomyślałam oby były szczęśliwe!!! Potem akcja zakupy – w tej kwestii mamy podobne podejście z Tomaszem: szybko, zwinnie i na temat bez zbędnego przeciągania, bo i po co! Przeznaczony budżet na zakupy 2000Rs – po 1000 Rs dla każdego z nas..ja wydałam co do małej rupijki..nic się nie ostało w mojej sakwie!!! Były przyprawy, herbaty, książka, płyta CD z muzyką, chusty, poszewki na poduszki, riksze – zabawki, notatniki, słonie z drewna, szkatułki, stare monety (po powrocie przyniosły szczęście mojej siostrze i jej obecnemu, a wtedy jeszcze narzeczonemu – zostały przekute na PLN), biżuteria z drewna, figurka Buddy, widokówki…Po zakupach zabukowaliśmy kolejne miejsca w samolocie z Zurychu do Warszawy – 11A i 11B przed skrzydłem po lewej stronie. Jeszcze w Polsce obiecaliśmy sobie, że jeśli nam się uda to pójdziemy na prawdziwy Bollywood do kina..udało się zdobyć 2 bilety (150Rs) na „Jodhaa Akbar”. Zanim weszliśmy na film przed salą kinową zostaliśmy gruntownie prześwietleni dosłownie ze wszystkiego co mamy w torbach..a należy zaznaczyć, że Tomasz miał przy sobie niewinną sikorkę, która już pod cudem świata zrobiła furorę! Sam film był o miłości z historią w tle..dużo tańców i śpiewu, boska aktorka, przystojni aktorzy czyli to co w prawdziwym kinie indyjskim powinno być, niestety nie mogliśmy zostać na drugiej części (w Indiach wyjście do kina to jak wyjście do teatru w Polsce – odświętne ubrania, przerwa na przekąskę, nutka powagi w tle..) Trzeba wspomnieć, że do teraz nie wiemy jak się zakończyła ta historia dla głównej bohaterki, a mamy z Tomaszem odmienne wersje…the end!!! W drodze do hotelu Tomasz zakupił (tradycyjnie od lat zawsze to przywożą sobie z podróży) najtańsze szlugi dla swoich znajomych! Po hotelem czekała na nas już taxi na lotnisko. Jechaliśmy samochodem marki TATA (cały pobyt myślałam czy uda nam się nim przejechać) i spełniło się! Kierowca zabrał swojego znajomego i całą drogę z nim dyskutował, a my z Tomaszem na tylnych siedzeniach zastanawialiśmy się obstawialiśmy, o czym mogą rozmawiać…w pewnym momencie wywiązała się z nim rozmowa i określiłam charakter jego jazdy jako „Crazy” natomiast Tomasz na „Normal”, a kierowca tylko się sympatycznie do nas uśmiechał!!!Na lotnisku byliśmy o 22h i przywitał nas tłum ludzi, co tłumaczyło, dlaczego należy się stawić na odprawę 3 h przed odlotem – nas wpuszczali do samolotu dopiero o 01:15!!! Zajęliśmy miejsca w samolocie, a ja wyciągnęłam jedyną gazetkę, którą sobie zostawiłam (zupełnie przypadkowo) z pakietu tych, które zabrałam na lot do Indii..rozsiadłam się w siedzeniu i odruchowo otworzyłam gazetkę na cudownie brzmiącym w zaistniałych okolicznościach tytule – „10 KATASTROF, które poprawiły bezpieczeństwo lotów”, nic się nie odezwałam tylko pokazałam ten artykuł Tomaszowi i powiedziałam „no to pięknie” i zaczęliśmy się śmiać z ironii losu…po prostu uroczo nie ma to jak poprawić sobie nastrój dobrą lekturą na chwilę przed startem w 8 – mio godzinny lot!!! Po prostu BRAWO DŻASTINA!! Ale pomimo wszystko od razu zabraliśmy się z Tomaszem za lekturę artykułu i wystartowaliśmy…Lot był spokojny, a jedzenie i obsługa sympatyczna!! W głowie setki obrazów i wspomnień minionych dni…Zurych przywitał nas deszczem, ale odprawa była sprawna..i znów zajęliśmy miejsca w samolocie i teraz już naprawdę zbliżaliśmy się do Polski…do Warszawy…Szwajcarska czekoladka osłodziła nam gorycz powrotu do kraju, a w myślach nieśmiało zaczęliśmy snuć kolejny plan podróży…
środa, 12 marca 2008
New Delhi
ŚRODA, 12 MARZEC 2008
Podróż i pobyt w New Delhi
Nad ranem obudził nas ruch na parterze i wiecznie wysiadający ludzie na kolejnych stacjach. Spakowaliśmy się i zeszliśmy na niższy poziom czekając na stację New Delhi…i się nie doczekaliśmy, bo pociąg dojeżdżała tylko do Old Delhi. Ja już się zestresowałam, co dalej, ale moja ostoja w podróży i w życiu, jak zwykle spokojnie wytłumaczyła mi, że damy radę i dojedziemy rikszą do Main Bazar w New Delhi i znajdziemy hotel – lepszy od nory Namaskar!!!! I znalazł Tomasz przyzwoity hotel „Kailah” przy Main Bazar. Byliśmy głodni, więc po wstępnym ogarnięciu się po podróży wyruszyliśmy w poszukiwaniu miejsca na posiłek – wybraliśmy restaurację na dachu z widokiem na Bazar. Jedzenie dobre, chociaż w pewnym momencie skierowaliśmy wzrok na siebie z wymownym przekazem, że Little Tybet to nie jest, ale cóż Jaisalmer był już za nami..Potem ogarnęło nas zmęczenie i utknęliśmy w hotelu na regenerację sił do 21:00. Wieczór był piękny – przedostatni w Indiach, więc czym prędzej zdecydowaliśmy się na spacer na podwieczorek do jakiejś restauracji..szukaliśmy.szukaliśmy czegoś na dachu i dotarliśmy do ekskluzywnej naszym zdaniem restauracji na dachu o wdzięcznej nazwie „Metropolis”. Z naszych obserwacji wynikało, ze oprócz wielu zagranicznych turystów miejsce to było odwiedzane przez zamożnych tubylców. Po powrocie do hotelu czekał nas zasłużony odpoczynek (oczywiście po uprzednio sumiennie wypełnionym, jak co wieczór rytuale założenia moskitiery). Dobranoc…
Trochę przykładów zabudowy z samego serca New Dehli...
Podróż i pobyt w New Delhi
Nad ranem obudził nas ruch na parterze i wiecznie wysiadający ludzie na kolejnych stacjach. Spakowaliśmy się i zeszliśmy na niższy poziom czekając na stację New Delhi…i się nie doczekaliśmy, bo pociąg dojeżdżała tylko do Old Delhi. Ja już się zestresowałam, co dalej, ale moja ostoja w podróży i w życiu, jak zwykle spokojnie wytłumaczyła mi, że damy radę i dojedziemy rikszą do Main Bazar w New Delhi i znajdziemy hotel – lepszy od nory Namaskar!!!! I znalazł Tomasz przyzwoity hotel „Kailah” przy Main Bazar. Byliśmy głodni, więc po wstępnym ogarnięciu się po podróży wyruszyliśmy w poszukiwaniu miejsca na posiłek – wybraliśmy restaurację na dachu z widokiem na Bazar. Jedzenie dobre, chociaż w pewnym momencie skierowaliśmy wzrok na siebie z wymownym przekazem, że Little Tybet to nie jest, ale cóż Jaisalmer był już za nami..Potem ogarnęło nas zmęczenie i utknęliśmy w hotelu na regenerację sił do 21:00. Wieczór był piękny – przedostatni w Indiach, więc czym prędzej zdecydowaliśmy się na spacer na podwieczorek do jakiejś restauracji..szukaliśmy.szukaliśmy czegoś na dachu i dotarliśmy do ekskluzywnej naszym zdaniem restauracji na dachu o wdzięcznej nazwie „Metropolis”. Z naszych obserwacji wynikało, ze oprócz wielu zagranicznych turystów miejsce to było odwiedzane przez zamożnych tubylców. Po powrocie do hotelu czekał nas zasłużony odpoczynek (oczywiście po uprzednio sumiennie wypełnionym, jak co wieczór rytuale założenia moskitiery). Dobranoc…
Trochę przykładów zabudowy z samego serca New Dehli...
wtorek, 11 marca 2008
Jaisalmer dzień trzeci
Pisanie bloga to ciężki kawałek chleba - kto wie czy nie cięższy niż sama podróż. I to nie dla tego, że się nie chce - chce się tylko jakoś nie wychodzi - tak jak się chce. Dziś 8 lipca publikujemy opowieść o ostatnich czterech dniach naszej przygody. Tym razem prosto spod pióra Justyny...
WTOREK, 11 MARZEC 2008
Jaisalmer (safari – dzień drugi)
Nagle usłyszałam nad głową: „Czaj, czaj..” i już wiedziałam, że przesympatyczny przewodnik budzi nas ze snu i zaprasza na śniadanie przy ognisku, po nocy spędzonej pod gołym niebem na jednej z indyjskich diun!!! Złapałam się za nosek i niestety mógł on temperaturą konkurować, co najmniej z BIG TRIO!!! Usiedliśmy z Tomaszem na łóżkach okryci kocami i czekając na śniadanie piliśmy masala tea. W trakcie śniadania młody przewodnik oddalił się w celu przyprowadzenia wielbłądów, a my po posiłku zabraliśmy się za uprzątnięcie miejsca po naszym pobycie. W pewnym momencie „dziadunio” (moja pieszczotliwa nazwa dla naszego przewodnika) oświadczył, że musi się na chwilę oddalić a my mamy „kontrol ewryting”. Myślałam, że chwila nie trwa długo, ale nie w Indiach na pustyni – nie było dziadunia prawie godzinę, a ja snułam powoli wizję jak przetrwać bez nich gdyby się okazało, że to podróż z dreszczykiem emocji w tle…Jednak wrócili – dwóch przewodników i 3 camele – wszystko się zgadza, więc czas wyruszyć w drogę powrotną. Po około godzinie zbliżyliśmy się do szosy skąd po małym zamieszaniu i niedogadaniu się organizatorów, co do czasu i miejsca przekazania nas z rąk do rąk zostaliśmy zabrani do twierdzy. Na długo utkwi mi w pamięci obraz dziadunia – przewodnika i Jego słowa pożegnania „finished camel safari”! Wróciliśmy na umówiony prysznic – niestety należy uważać w Indiach na precyzyjne określanie przedmiotu ustnej umowy zawieranej z tubylcami – shower oznacza zimną wodę z rury, jeśli życzysz sobie hot shower to trzeba to koniecznie zaznaczyć, bo to wcale nie jest takie oczywiste!!!! Na naszą prośbę o zmianę usłyszeliśmy „not possible” wcale mnie to nie zdziwiło i pokornie wykąpałam się w zimnej wodzie. Przed planowanym wyjazdem do New Delhi postanowiliśmy z Tomaszem coś zjeść i trafiliśmy ponownie do „Little Tybet restaurant” na pyszny obiad – polecam ziemniaki zapiekane w serze i fasoli, sok wyciskany ze świeżych owoców, a na deser naleśniki z bananami i czekoladą – palce lizać! Potem rikszą dostaliśmy się na dworzec, gdzie czekał na nas slipper do Delhi i ZUPEŁNIE OSOBNA HISTORIA Z PODRÓŻY!! Mieliśmy miejsca 38 i 40 – daleko od siebie!! Tomasz zamontował nasze plecaki u siebie na łańcuchu z kłódką a ja zostałam na drugim łóżku umiejscowionym, a dokładnie podwieszonym po przekątnej do Tomasza. W Indiach nie marnuje się żadne miejsce w pociągu i to, co służy przez fragment podróży za siedzenie, kiedy nadchodzi noc spełnia już inną funkcję – rozkłada się, a raczej podwiesza siedzenia i już mamy łóżko!! Pod nami jechały dwie rdzenne rodziny z dziećmi i z problemami natury gastrycznej – obraz nieciekawy - wymiotujące dziecko i matka łykająca jakieś proszki, ale oprócz delikatnego bólu brzucha, jaki dotknął Tomasza nie dopadła nas klątwa indyjska! Planowaliśmy noc przetrwać na wahadłowym spaniu, ale po obadaniu sytuacji, że każdy białas idzie spać uczyniliśmy podobnie.
Hinduski Janusz Gajos???
WTOREK, 11 MARZEC 2008
Jaisalmer (safari – dzień drugi)
Nagle usłyszałam nad głową: „Czaj, czaj..” i już wiedziałam, że przesympatyczny przewodnik budzi nas ze snu i zaprasza na śniadanie przy ognisku, po nocy spędzonej pod gołym niebem na jednej z indyjskich diun!!! Złapałam się za nosek i niestety mógł on temperaturą konkurować, co najmniej z BIG TRIO!!! Usiedliśmy z Tomaszem na łóżkach okryci kocami i czekając na śniadanie piliśmy masala tea. W trakcie śniadania młody przewodnik oddalił się w celu przyprowadzenia wielbłądów, a my po posiłku zabraliśmy się za uprzątnięcie miejsca po naszym pobycie. W pewnym momencie „dziadunio” (moja pieszczotliwa nazwa dla naszego przewodnika) oświadczył, że musi się na chwilę oddalić a my mamy „kontrol ewryting”. Myślałam, że chwila nie trwa długo, ale nie w Indiach na pustyni – nie było dziadunia prawie godzinę, a ja snułam powoli wizję jak przetrwać bez nich gdyby się okazało, że to podróż z dreszczykiem emocji w tle…Jednak wrócili – dwóch przewodników i 3 camele – wszystko się zgadza, więc czas wyruszyć w drogę powrotną. Po około godzinie zbliżyliśmy się do szosy skąd po małym zamieszaniu i niedogadaniu się organizatorów, co do czasu i miejsca przekazania nas z rąk do rąk zostaliśmy zabrani do twierdzy. Na długo utkwi mi w pamięci obraz dziadunia – przewodnika i Jego słowa pożegnania „finished camel safari”! Wróciliśmy na umówiony prysznic – niestety należy uważać w Indiach na precyzyjne określanie przedmiotu ustnej umowy zawieranej z tubylcami – shower oznacza zimną wodę z rury, jeśli życzysz sobie hot shower to trzeba to koniecznie zaznaczyć, bo to wcale nie jest takie oczywiste!!!! Na naszą prośbę o zmianę usłyszeliśmy „not possible” wcale mnie to nie zdziwiło i pokornie wykąpałam się w zimnej wodzie. Przed planowanym wyjazdem do New Delhi postanowiliśmy z Tomaszem coś zjeść i trafiliśmy ponownie do „Little Tybet restaurant” na pyszny obiad – polecam ziemniaki zapiekane w serze i fasoli, sok wyciskany ze świeżych owoców, a na deser naleśniki z bananami i czekoladą – palce lizać! Potem rikszą dostaliśmy się na dworzec, gdzie czekał na nas slipper do Delhi i ZUPEŁNIE OSOBNA HISTORIA Z PODRÓŻY!! Mieliśmy miejsca 38 i 40 – daleko od siebie!! Tomasz zamontował nasze plecaki u siebie na łańcuchu z kłódką a ja zostałam na drugim łóżku umiejscowionym, a dokładnie podwieszonym po przekątnej do Tomasza. W Indiach nie marnuje się żadne miejsce w pociągu i to, co służy przez fragment podróży za siedzenie, kiedy nadchodzi noc spełnia już inną funkcję – rozkłada się, a raczej podwiesza siedzenia i już mamy łóżko!! Pod nami jechały dwie rdzenne rodziny z dziećmi i z problemami natury gastrycznej – obraz nieciekawy - wymiotujące dziecko i matka łykająca jakieś proszki, ale oprócz delikatnego bólu brzucha, jaki dotknął Tomasza nie dopadła nas klątwa indyjska! Planowaliśmy noc przetrwać na wahadłowym spaniu, ale po obadaniu sytuacji, że każdy białas idzie spać uczyniliśmy podobnie.
Hinduski Janusz Gajos???
Subskrybuj:
Posty (Atom)